Tyszanie, którzy przeżyli Sybir

    0
    482
     Niewiele kół dysponuje tak bogatą kartoteką, jak nasze - mówi Ewa Gorczyca, sekretarz koła Związku Sybiraków w Tychach. Fot. Sylwia Witman

    Urodzili się na Kresach, zostali wywiezieni w głąb Rosji, po latach osiedlili się w Tychach. Koło Związku Sybiraków w Tychach liczy w tej chwili około 100 członków. W tym około 20 osób to wdowy po Sybirakach, a około 80 – osoby, które podczas II wojny światowej lub w latach powojennych przeżyły zesłanie w głąb Rosji. W szczytowym momencie działalności tyskie koło zrzeszało kilkaset osób.

    – Z roku na rok nas ubywa – mówi Ewa Gorczyca, sekretarz zarządu Związku Sybiraków w Tychach. – Tylko w tym roku zmarło już sześcioro naszych członków. Wśród nas są osoby z roczników z lat trzydziestych, a nawet jeszcze dwudziestych. Wszystko wskazuje na to, że powoli zmierzamy ku likwidacji naszego koła.

    W tym roku Sybiracy nie organizują tradycyjnych spotkań, do których należało m.in. spotkanie opłatkowe. W pandemicznym czasie pracujące w zarządzie tyskiego koła Ewa Gorczyca i Izabela Rzechonek porządkują dokumenty i wysyłają ich kolejne partie do archiwum w Pszczynie i Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku.

    – Jesteśmy jednym z niewielu kół, które dysponuje tak bogatą kartoteką – mówi Ewa Gorczyca. – Mamy zebrane informacje o każdym z naszych członków; kiedy i gdzie się urodził, gdzie został wywieziony, kiedy powrócił. To zasługa naszej wieloletniej prezes Miłosławy Maciąg, która wciąż wspiera nas w działaniach.

    Miłosława Maciąg (urodzona w 1928 r. w dawnym województwie tarnopolskim) zaczęła organizować w Tychach koło Związku Sybiraków już w 1989 r., gdy tylko pojawiła się możliwość reaktywacji tej działającej już w dwudziestoleciu międzywojennym organizacji. Przez wiele lat pełniła funkcję prezesa, do dziś jest honorowym prezesem tyskiego koła. w 2013 r. została odznaczona Medalem Pro Memoria. Lata 1940-1946 spędziła wraz z matką w Kazachstanie, później w Uzbekistanie. Wywieziono je z Zaleszczyków w dawnym województwie tarnopolskim. Dziś to tereny Ukrainy.

    Wywózki Polaków na Sybir mają długą i bolesną tradycję, a podczas II wojny światowej i zaraz po niej dopisano do tej tragedii kolejne rozdziały. Masowe deportacje Polaków, przede wszystkim mieszkańców Wschodnich Kresów II Rzeczypospolitej, rozpoczęły się zimą 1940 roku. NKWD pukało do drzwi w środku nocy lub nad ranem, dając 2 godziny na spakowanie rzeczy. Potem następowała długa podróż nieogrzewanymi wagonami towarowymi. Czasem na miejsce przeznaczenia docierało się po dwóch tygodniach, czasem po dwóch miesiącach. Wywożono rodziny wojskowych, urzędników, leśników. Sowieci pozbywali się elementu niepewnego politycznie, zyskując jednocześnie tanią siłę roboczą.

    – Wywieźli nas, gdy miałam 2,5 roku, a wróciłam, gdy miałam 8 lat – opowiada Ewa Gorczyca. – Trafiliśmy do Obwodu Archangielskiego. Tatuś był leśnikiem, więc skierowali go do wyrębu tajgi. Przed wojna mieszkaliśmy w Zubrzycy Górnej pod Babią Górą, ale w 1939 roku mama wyjechała z nami do swojego rodzinnego Lwowa, bo obawiała się Niemców. Później dojechał do nas ojciec i stamtąd nas zabrano. W kwietniu spóźnili się z nami do pociągu i od tej pory mamusia spodziewała się wywózki. Codziennie się do tego przygotowywała, szykowała suchary, smalec, masło. Może dlatego żeśmy przeżyli. Pierwszej zimy mama chodziła kilka kilometrów do sąsiedniej wsi i zamieniała naszą bieliznę na coś do jedzenia. Gdy na końcu oddała swoją obrączkę, powiedziała że drugiej zimy już nie przeżyjemy, bo nie ma już co oddać. Pewna Rosjanka dała nam kąt do zamieszkania w zamian za to, że tatuś uczył jej syna języka niemieckiego. Znał go dobrze, bo studiował w Wiedniu. Na szczęście wszyscy razem wróciliśmy do Polski. W Tychach zamieszkałam z mężem już po stanie wojennym.

    Izabela Rzechonek wraz z rodzicami i dziadkami została wywieziona w lutym 1940 z okolic Tarnopola. Miała wtedy 8 lat. Oni również, jako rodzina leśnika, trafili do tajgi, do Krasnojarskiego Kraju. – Pamiętam wszystko bardzo dokładnie – mówi. Jednak takich osób, które zachowały wyraźne wspomnienia z okresu zesłania, jest coraz mniej. Wielu żyjących dziś Sybiraków urodziło się już na zesłaniu lub zostali wywiezieni jako bardzo małe dzieci.

     

    Masowe deportacje z lat 1940-1941 także nie były ostatnie. – Wśród naszych członków było też wielu Ślązaków, górników wywiezionych już po wojnie, w 1945 roku – mówi Izabela Rzechonek. – Dziś żyje jeszcze tylko jeden z nich.

    Maria Gałeczka, jedna z najmłodszych tyskich Sybiraczek, została wywieziona jako roczne dziecko, już po wojnie, w 1950 roku. – Urodziłam się na terenie dzisiejszej Litwy, wówczas republiki radzieckiej – mówi – Ale zawsze mieliśmy narodowość i obywatelstwo polskie. W ramach oczyszczania tych terenów z elementu niepewnego politycznie, wywieziono nas chyba najdalej, jak to było możliwe, do Chabarowskiego Kraju (nad Morzem Ochockim). Z opowieści mamy wiem, że otoczyli nasz dom i w ciągu 12 godzin mieliśmy się przygotować do wyjazdu. Wieźli nas 2 miesiące. Tego oczywiście nie pamiętam ale pamiętam drogę powrotną, już krótszą, bo trwała tylko miesiąc. Miałam wtedy 7 lat. Pamiętam stamtąd głód. Nie było żadnego miasta, gdzie można byłoby coś kupić, żywność była dostarczana helikopterami. Byliśmy zdani tylko na te dostawy. Zimą mrozy były – 40 stopni, latem też warunki bardzo ciężkie. Bardzo wielu Polaków z Litwy tam poginęło. Po powrocie w 1946 roku mama nie chciała już gospodarstwa, więc przyjechaliśmy na Śląsk, gdzie był przemysł. Trafiliśmy do Tychów, które właśnie zaczęły się budować.

    Historii jest tyle, ile osób. Nie wszyscy wrócili szczęśliwie do Polski. Wielu Sybiraków pozostawiło na Wschodzie swoich bliskich; dziadków, rodziców, rodzeństwo. Niektórzy trudny czas zesłania spędzili w sierocińcach. Pozostała pamięć, którą pielęgnują ci jeszcze żyjący i spisane wspomnienia tych, którzy już odeszli.