Zmartwychwstały – wywiad ze Stanisławem Mazusiem

0
346
Stanisław Mazuś. Fot. Kamil Peszat

O latach dziecięcej radości, nieuchwytnych zjawiskach malarskich, pierwszej wódce, uzależnieniu i szukaniu radości w sobie rozmawiamy ze Stanisławem Mazusiem. Mistrz mógłby sportretować to wszystko jednym obrazem. Ja mam tysiąc słów – to nie jest równa walka.

tychy.pl: – Maluje pan nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat. Jest pan bardzo płodnym artystą, dorobił się pan przydomka „Pracuś”. Czy w wieku 82 lat wciąż pana codzienność wypełnia przede wszystkim malarstwo?

Stanisław Mazuś: – Codzienność u mnie wygląda dość prozaicznie. W tym wieku mam spory problem z lekarzami, bo co chwilę coś ode mnie chcą. Spaceruję codziennie. Po pierwsze dla zdrowia, po drugie, żeby żona sobie ode mnie odpoczęła. Staram się też codziennie zaglądać do pracowni, ale nie zawsze się udaje. Nie mam wyznaczonych dni, kiedy maluję, jak na przykład Jerzy Duda-Gracz, który czas na malowanie miał wyliczony co do minuty. Ja w pracowni lubię też sobie po prostu posiedzieć. Mam z niej widok na zachód słońca i obserwuję zjawiska na niebie. Gdy tylko coś zaczyna się dziać, to łapię za pędzel lub też aparat fotograficzny i staram się złapać to nieuchwytne.

A co to jest to nieuchwytne?

– Kotłujące się chmury i przeistoczenia na niebie. To kosmos. Również wrażenia i emocje, które pojawiają się we mnie na widok tych zjawisk. Nieuchwytne to zjawiska malarskie. Te są wszędzie, wystarczy się ćwiczyć w patrzeniu i przede wszystkim w dostrzeganiu i widzeniu ich. Ja je widzę. Na niebie bardzo często. Od zawsze mnie interesowało. Na wystawie w Muzeum Miejskim jest obraz „Nad Atrium”, na którym staram się pokazać to nieuchwytne niebo.

Kiedy i gdzie niebo jest najpiękniejsze?

– Wszędzie, ale już nie zawsze. Ze wspomnianym DudąGraczem wstawaliśmy często o 5 rano i wcześniej, aby obserwować wschód słońca. Wtedy są najpiękniejsze pejzaże. Poza tym zachody również uwielbiam. To są cudowne zjawiska malarskie. Chłonę je, przepuszczam przez swoje emocje, doświadczenia i przeżycia.

Treść pana nie interesuje?

– Nie. Kocham właśnie zjawiska. Nie chcę niczego opowiadać. Nie zastanawiam się nad treścią. Czekam, aż coś mnie „kopnie”. Na impuls, który rozpocznie cały proces twórczy. Wspomnę jeden plener w Białowieży. Zapatrzyłem się w ciemne niebo, na którego horyzoncie majaczyły świetlne przebłyski zachodzącego słońca. Cholernie wielki deszcz wisiał w powietrzu. Wiedziałem, że mam zaledwie chwilę, żeby to uchwycić. Nawet sztalugi nie rozkładałem, tylko złapałem za płytę (mistrz często maluje na tablicach malarskich HDF zwanych również płytami – przyp. red.) i w ciągu 5 minut miałem to zjawisko, tę gęstość, to coś, to nieuchwytne, co mnie „kopnęło”. Gdy tylko odłożyłem pędzel, zaczęło lać. Dlatego malowanie na płytach jest bardzo rozsądne, bo można ją odwrócić, skryć się pod nią jak pod parasolem i czmychnąć do domu. Wychował się pan na Lubelszczyźnie. Od dziecka miał zatem styczność z szerokimi przestrzeniami.

Czy już wtedy dostrzegał pan w nich tę zjawiskowość?

– Tak, już od chłopięcych lat fascynowałem się naturalnym krajobrazem. Jestem wychowankiem natury, brałem czynny udział w żniwach. Poorana ziemia, zboże czy ścierniska – ja tym oddychałem. Później, obierając motywy moich obrazów, przypominałem sobie te szczęśliwe lata chłopięce.

Jest pan często skojarzony z plenerami malarskimi. Rozumiem, że nie jest pan typem zaszywającego się w swojej dziupli samotnika. Potrzebuje pan energii towarzystwa do życia?

– Faktycznie miałem epizod, że byłem bardzo towarzyski. Lgnąłem wręcz do towarzystwa. Zapraszano mnie często, a ja nie odmawiałem. Wiedzieli, że ze mną można się napić, pogadać, a wieczorem będę każdemu portrety malował. Portrety traktowałem jako ćwiczenia, jak strojenie swojego instrumentu, którym była relacja między okiem a ręką. Tak właśnie szlifowałem warsztat. Uważam, że nie ma sztuki bez odpowiedniego warsztatu. Im ten jest lepszy, tym jesteśmy w stanie więcej emocji przekazać. Wracając do towarzystwa, uwielbiałem je, byłem pracowity, lubiłem się dzielić swoją wiedzą i podpowiadać rozwiązania. Kocham ludzi i kocham świat, w którym jest tyle zdarzeń. Zawsze byłem ich bardzo ciekaw.

A czego był pan ciekaw najbardziej?

– Od dziecka fascynowały mnie spotkania dorosłych. To był dla mnie fantastyczny świat, pełen dyskusji, których pewnie nie rozumiałem, ale też pełen emocji, które przecież czułem. Podczas tych spotkań śpiewano, wymieniano poglądy, ekscytowano się, czasem dochodziło do żarliwych kłótni, ale co by się nie działo, było w tym mnóstwo życia. I czaru. Ten czar towarzyskich spotkań ludzi dorosłych często przyjmuje postać płynną…

Na wystawie „Stanisław Mazuś. Mniej znany”, którą aktualnie prezentuje Muzeum Miejskie, jest praca zatytułowana „Zmartwychwstały” z bieżącego roku. Czy to jakieś rozliczenie z przeszłością?

– Faktycznie tak jest. Nie ukrywam, że zmagałem się z uzależnieniem od alkoholu. Tak jak wspomniałem, fascynował mnie świat spotkań towarzyskich. Jako 11-letni chłopiec napiłem się pierwszej wódki. Później, już jako dorosły, lubiłem się napić. Nigdy nie rozrabiałem i nie byłem agresywny, zdecydowanie wolałem śpiewać, a repertuar miałem bogaty. Stąd też byłem dobrym kompanem do picia. Byłem również przepełniony radością. W latach 80. zacząłem być rozpoznawalny, można powiedzieć, że odnosiłem sukcesy, zatem miałem mnóstwo okazji do świętowania. Ale już na przełomie wieków zacząłem cierpieć. Radość powoli gdzieś prysnęła, a zastąpiło je uzależnienie. Wówczas uratowali mnie moi bliscy – syn Mikołaj i żona Bożenka. Wielu moich kolegów rówieśników nie miało takiego szczęścia i już ich z nami nie ma. Ale ja chciałem żyć. Podskórnie czułem, że mam jeszcze tyle możliwości, które jednak niweczył mi alkohol. „Zmartwychwstały” odnosi się do tego okresu, kiedy stawałem się wewnętrznie martwy, bez radości życia. Wtedy żona z synem zabrali mnie do Niedzicy, prawie półmartwego. Tam udało mi się pozbyć całej trucizny z siebie. Walczyłem z cierpieniem, które przez lata toczyło mi duszę. To była męczarnia okrutna. Czułem, że umieram, ale wręcz przeciwnie – zmartwychwstałem. Bachus ze mnie wyparował. Z Niedzicy wróciłem już jako zdrowy człowiek, który znów odnalazł w sobie radość. Radość do życia, radość z malowania i przede wszystkim radość z kochania swoich bliskich. Od tamtego czasu alkohol stał się dla mnie bezwartościowy.

Czerpiąc z tak bogatego doświadczenia, proszę powiedzieć jaka jest recepta na niemoc, czy to artystyczną, życiową czy jakiegokolwiek innego rodzaju?

– Upór… Tak, upór i pracowitość – to jest przepis. Niemoc trzeba przełamać, ale przede wszystkim trzeba ją sobie uświadomić. Artystycznie nie od razu uda się trafić w kolor czy też skomponować to, co się czuje. Ale poprzez robotę, szlifowanie warsztatu, ciągłe próbowanie i niepoddawanie się, można przełamać każdy opór. Nieodzowna jej tutaj też metoda prób i błędów. Sam spędziłem długie godziny na szukaniu odpowiedniego połączenia farb. Przecież jest tysiące odcieni samej szarości. Trzeba mieć wiedzę i doświadczenie, aby uzyskać dokładnie ten odcień, który aktualnie gra w duszy. A żeby zdobyć wiedzę i doświadczenie trzeba uporu, pracowitości i przede wszystkim cierpliwości.