Piekło go nie chciało

0
458
fot. NS

Krzysztof Wielicki spotkał się z miłośnikami gór. Opowiadał o oblizywaniu łyżek, ortalionowych kurtkach i wełnianych sweterkach, malowaniu kominów i tyskiej podstawówce. Było też sentymentalnie, kiedy wymieniał przyjaciół, którzy odeszli w miejscu, które ukochali najbardziej – w górach.

Czy trzeba komuś przedstawiać Krzysztofa Wielickiego? W końcu to wybitny wspinacz, piąty na świecie zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, jeden z motorów napędowych tzw. „złotej ery polskiego himalaizmu”, dzięki któremu Polska na stałe zapisała się na kartach historii zdobywania gór wysokich, zwłaszcza zimą. Przez dobrych kilka lat związany był z Tychami, gdzie pracował w Fabryce Samochodów Małolitrażowych, obecnie często odwiedza uczniów Szkoły Podstawowej nr 24 im. Himalaistów Polskich – w końcu patronat zobowiązuje.

Katowicki Klub Podróżników Namaste zorganizował niedawno prelekcję, której gościem specjalnym był właśnie Wielicki. W pierwszej części spotkania zaprezentował w formie slajdowiska jego górską – i nie tylko – drogę.
– Chciałbym, żeby to była historia przede wszystkim o ludziach, bo tylko oni nadają wspomnieniom sens. Sukces nie smakuje tak dobrze w pojedynkę, przekonałem się o tym nie raz. Ludzie to istoty stadne. Odczułem to szczególnie w czasie mojej samotnej wyprawy na Dhaulagiri, kiedy mimo tego, że byłem sam, w czasie przerwy przyrządziłem… dwa kubki herbaty, dla siebie i nieistniejącego towarzysza. Przebywając w strefie śmierci, mózg nie funkcjonował prawidłowo, ale gdzieś w podświadomości zakodowane miałem towarzystwo, chyba wówczas bardzo go potrzebowałem i stąd takie halucynacje – wspominał himalaista. I rzeczywiście, choć Wielicki opowiadał o sobie, swoich doświadczeniach i przeżyciach, to nieustannie przywoływał inne znane postaci i przyjaciół, o których wypowiadał się z niemałym sentymentem.

– Polskie środowisko górskie jest – mało powiedzieć – szalone, bardzo różnorodne. Składa się z wybitnych sportowców, twardych ludzi, poszukujących emocji i nierzadko – nie do końca odpowiedzialnych ryzykantów. W mojej pamięci zapisały się szczególnie dwie postaci – Jurek Kukuczka oraz Wanda Rutkiewicz. Wanda była niesamowitą kobietą, wszyscy się w niej kochali. Do dzisiaj jest wspominana przez lokalsów w Nepalu i Pakistanie, musiała bardzo zapaść im w pamięć. Kochana przez wielu, ale prywatnie chyba nikt nie wytrzymałby przy jej mocnym charakterze. Myślę, że w gruncie rzeczy była samotna, wracała do pustego mieszkania, podczas gdy my wracaliśmy z wypraw do gwarnych domów, gdzie czekały na nas żony i dzieci. Średnio co wyprawę o jedno więcej. Tyle, że z gór też nie wszyscy wracali… Zabrały wiele ojców i matek – mówił Krzysztof Wielicki. – Byliśmy niezwykle zachłanni na emocje, myślę, że właśnie one pchały nas na szczyty. Poza tym chcieliśmy w myśl idei Andrzeja Zawadzkiego zapisać się na kartach historii światowego himalaizmu, a że została nam zima… Trzeba było zmierzyć się z górami w tak nieludzkich warunkach. To było zupełnie inne wspinanie. Przede wszystkim pozbawione przesadnej personifikacji – jechaliśmy niemal na koniec świata, żeby zdobyć jakiś szczyt jako Polacy. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie było ważne kto osobiście stanie na wierzchołku. Dziś jest zupełnie inaczej, sponsorzy mają swoje wymogi, a media społecznościowe nie znoszą ciszy. Wówczas w gazetach pojawiały się tylko dwie informacje – pierwsza, że dany klub wysokogórski pojechał na wyprawę, a druga po dwóch miesiącach – że wrócił i szczyt zdobył lub nie. Trzeba właśnie pamiętać o tym, że wiele wypraw nie zakończyło się wejściem na szczyt, ale my nie mówimy o porażce, tylko o nowych doświadczeniach. Porażka jest ostateczna i oznacza śmierć – powiedział. – Było też życie na nizinach. Po studiach rozpocząłem pracę w tyskiej FSM, a potem przyszedł czas na malowanie kominów. To element typowy dla śląskiego krajobrazu. Są wysokie i niebezpieczne, ale malowanie ich przez nas, wspinaczy, było jak bułka z masłem. Wystarczył miesiąc pracy, żeby zarobić bardzo duże pieniądze, zwłaszcza w tamtych czasach.

Opowieści Krzysztofa Wielickiego wzbogacone były licznymi anegdotami, a nawet filmami. Publiczność szczególnie żywo zareagowała na audiowizualny zapis wyprawy na Everest i dyskusji Andrzeja Zawady z Zygmuntem Heinrichem. Poszło o… aluminiowe łyżki, których było niemal 200 sztuk, ale większość szybko się łamała. Przez to wszystko skarżył się Zawada: „wkurza mnie to, że muszę myć łyżkę, bo chce zjeść gulasz, po czym muszę ją znowu umyć, żeby wymieszać herbatę, a potem kolejny raz, żeby zjeść kisiel”, na co Heinrich błyskotliwie odpowiedział: „Andrzej, ja ci coś poradzę. Nie musisz myć. Wystarczy… oblizać”.

Nie zabrakło także dygresji na temat ubioru.
– Okulary spawalnicze, wełniane sweterki, flanelowe koszule… dzisiaj nie do pomyślenia. Do tego ortalionowe kurtki, świetne były. Niczego nie przepuszczały – ani w jedną, ani w drugą stronę – żartował Wielicki. – Dzisiaj dysponujemy najnowszą technologią, zarówno w kwestii sprzętu elektronicznego, telefonów satelitarnych, trackerów GPS, jak i ubioru, który opiera się na materiałach typu goretex. Trzeba tylko pamiętać o jednym – to nie sprzęt się wspina, tylko człowiek.

Druga część spotkania opierała się na książce „Piekło mnie nie chciało”, czyli swoistej biografii Wielickiego, autorstwa Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego. Himalaista rozwinął niektóre wątki, podzielił się kolejnymi anegdotami i odpowiedział na pytania zgromadzonych. Wspomniał także o tyskiej SP 24, która nawiązała współpracę ze szkołą w Nepalu.
– Kiedy odwiedzam tę szkołę, uczniowie mnie rozpoznają. Witają się ze mną w prawdziwie górskim stylu – składając ręce i mówiąc „namaste”. Takie to tyskie Himalaje – mówił. – Góry to pasja na całe życie. Można mieć różne zainteresowania, koniki, hobby, ale góry są niemym towarzyszem, z którym idzie się do samego końca.