800 tygodni razem z Wami

0
640
Pierwszy skład redakcji „Twoich Tychów” (od lewej): Mariola Woszkowska, Beata Kurek, Leszek Sobieraj, Ewa Strzoda, Marietta Stefaniak; z przodu Grzegorz Kusz. Fot. R. Kaźmierczak.

Z okazji okrągłego numeru najmłodszy (wiekiem i stażem) dziennikarz tygodnika „Twoje Tychy” pogadał sobie z najstarszym, który nieprzerwanie od początku tworzy historię „Twoich Tychów”.

Kamil Peszat: 15 lat temu pojawił się pierwszy numer Twoich Tychów. Czy trudno było wtedy wprowadzić nowe wydawnictwo na rynek?

Leszek Sobieraj: – Wdrożenie nowego tytuły na rynek wydawniczy zawsze związane jest z pewnym ryzykiem.15 lat temu rynek prasowy miał się jednak bardzo dobrze. Internet wtedy w Polsce raczkował, a dziennikarze uznawali to medium za narzędzie nieprofesjonalne, nieciekawe oraz zbyt kosztowne. Warto zauważyć, że według Urzędu Komunikacji Elektronicznej jeszcze w 2015 r. zaledwie połowa Polaków korzystała z internetu codziennie. To były zupełnie inne czasy. Prasa wtedy wiodła prym, widać to było po licznych tytułach w kioskach. Te dość często znikały, tak szybko jak się pojawiały. Wówczas największymi wydawnictwami traktującymi o Tychach były „Echo – górnośląski tygodnik regionalny” oraz „Dziennik Zachodni”, którego tyski dodatek miałem przyjemność tworzyć. Brakowało zatem tytułu traktującego tylko o Tychach. Tę lukę postanowiła wypełnić spółka Edukacja właśnie „Twoimi Tychami”. To nie miała być gazeta finansowana przez miasto z pieniędzy gminy jak np. „Gazeta Mikołowska” czy bieruńska „Rodnia”. Gazeta miała utrzymywać się sama z publikacji reklam, o co dba do dziś biuro reklam i ogłoszeń.

Przypomnij proszę, kto wtedy tworzył zespół redakcyjny? – Redaktor naczelną została Mariola Woszkowska, która była najbardziej z nas doświadczona, pełniła różne funkcje redakcyjne m.in. w „Trybunie Śląskiej” czy „Dzienniku Zachodnim”. Początkowo była nas czwórka – ja wcześniej pracowałem w katowickiej popołudniówce „Wieczór”, a potem przez wiele lat w „Dzienniku Zachodnim” – w oddziale tyskim, a skład redakcji uzupełniali debiutujący w zawodzie Grzegorz Kusz i Ewa Strzoda. Potem dołączyła do nas Beata Kurek z „Dziennika Zachodniego”, studiująca wówczas Marietta Stefaniak i Sylwia Witman a fotoreporterami byli: Tomasz Jodłowski, a później Radosław Kaźmierczak.

Jakie były założenia programowe TT?

– Pamiętam, że rozważaliśmy, aby nazwać gazetę „pogodnym tygodnikiem miejskim”. Mieliśmy być zupełnie apolityczni i skupiać się przede wszystkim na życiu w mieście, na mieszkańcach. Już w pierwszym numerze pojawiły się liczne rubryki stałe, jak np. „Instrukcja obsługi miasta”. Wyjaśnialiśmy w niej słowami fachowców, jak działają przepisy z różnych dziedzin dotyczące Tychów. Gdy np. radni przegłosowali uchwałę, myśmy tłumaczyli, co ona zmieni i jakie będą jej realne konsekwencje. Chciałbym przypomnieć, że 15 lat temu nie było tak szerokiego dostępu do informacji. Strony internetowe urzędów dopiero powstawały, a infolinie też nie były wtedy takim standardem jak dziś. Stąd właśnie tygodnik „Twoje Tychy” miał być odpowiedzią na pytania i potrzeby, które trapiły mieszkańców miasta. Chcieliśmy pisać o rzeczach ważnych dla mieszkańców, nie zaś gonić za sensacją. Wszystko to staraliśmy się ująć w przystępnych i lekkich tonach. Od początku na naszych łamach gościli ciekawi mieszkańcy miasta. Dzięki nam mogły zaistnieć osoby z niespotykanymi zainteresowaniami, ale też z sukcesami. Od tego była rubryka „Bohater tygodnia”, która przetrwała do dziś. Myślę, że takie podejście stworzyło społeczność związaną z gazetą.

Stare porzekadło mówi, że „nic nie ożywia gazety tak, jak trup na pierwszej stronie”. Jak długo wytrzymaliście w tych pogodnych założeniach?

– Do dziś „Twoje Tychy” są – w porównaniu z innymi tytułami – dość pogodne, ale faktycznie szybko się okazało, że nie można pisać tylko o rzeczach pogodnych w mieście, w którym występują problemy. A problemy występują przecież w każdym mieście. Wciąż staraliśmy się pozostać apolityczni. Poruszając sprawę konfliktową, zawsze dawaliśmy szansę przedstawić swoją perspektywę każdej ze stron. To nasz Czytelnik miał sam zdecydować, która do niego przemawia bardziej. Zaczęliśmy się zajmować trudnymi sprawami dość szybko, bo takie też było oczekiwanie naszych Czytelników.

Kiedy poczuliście, że jesteście czytani?

– Już od pierwszego numeru, który rozszedł się na pniu. Wówczas gazeta było kolportowana w stałych punktach i na kilku skrzyżowaniach w całym mieście. Pierwszy nakład wynosił bodajże 20 tysięcy egzemplarzy. W pierwszym numerze podaliśmy numer telefonu, pod którym dyżur pełnił reporter oraz adres redakcji. Proszę pamiętać, że wtedy pisało się listy ręcznie. Otrzymywaliśmy ich naprawdę sporo, często całe stosy. Trzeba było je przeczytać, zwrócić się do kogoś z prośbą o odpowiedź czy wyjaśnienie i odpowiedzieć na listy. Co ciekawe, zdarzały się również kradzieże całych paczek gazet, których część rozdawana była na skrzyżowaniach. W czasie, kiedy drukowaliśmy kupony plebiscytowe na najpopularniejszego sportowca roku, ktoś podjeżdżał samochodem do skrzyżowania, podbiegł do wózka naszego kolportera, łapał tyle gazet ile mógł i uciekał z piskiem opon.

O czym pisali Czytelnicy?

– O wszystkim. O tym co ich denerwuje, o tym co powinien zrobić prezydent lub czego robić absolutnie nie powinien, wychwalali nasze drużyny po zwycięstwach, zaś wieszali psy po porażkach, oczywiście narzekali na dziury w drogach, ale czasem po prostu chwalili. Nurt listów płynął szerokim strumieniem. Tak samo telefon – ten dzwonił cały czas. Liczba tych listów i telefonów była nieporównywalna z dzisiejszymi czasami. A na porządku dziennym były też wizyty Czytelników w redakcji. Większość z nich była niezapowiedziana. Co jest oczywiste, bo, powtórzę to: wtedy gazeta była jedną z nielicznych możliwości komunikowania się między mieszkańcami a instytucjami miejskimi. Dostęp do urzędników był bowiem mocno ograniczony. Mieszkańcy nie tylko czuli się wysłuchani, ale też otrzymywali odpowiedzi na swoje pytania. Dziś większość mieszkańców ma dostęp do Google, ale jak pokazują badania, wciąż 25% mieszkańców miast preferuje media tradycyjne.

Jedną z większych akcji redakcyjnych zorganizowaliście na 75-lecie nadania Tychom praw gminy miejskiej. Wówczas zorganizowaliście wystawę i ukazało się waszym nakładem unikatowe wydawnictwo.

– Tak. Z tej okazji wraz z Miejskim Centrum Kultury i Urzędem Miasta Tychy zrobiliśmy wystawę „75 lat z życia tyszan” i wydaliśmy album. Miasto szykowało się do obchodów 75- lecia. Przygotowując specjalne wydanie z tej okazji, przeglądaliśmy kolejne numery „Twoich Tychów”, wywiady, reportaże, wydarzenia małe i duże. Bohaterami naszych tekstów nie byli sami znani i uznani, ale przede wszystkim zwykli mieszkańcy Tychów, bo to właśnie oni tworzą historię miasta. 28 kwietnia 2009 r. w specjalnym 75. wydaniu tygodnika „Twoje Tychy” zostało opublikowanych 75 portretów tyszan w wieku od roku do 75 lat. Postanowiliśmy skonstruować naszą fotograficzną wystawę w taki sposób, że rozpoczęliśmy ją od portretu pani Elżbiety Sysoł, 75-latki, rówieśnicy Tychów, a skończyliśmy na rocznym Antosiu Węgrzynowiczu. W projekcie udział wzięli najlepsi śląscy fotoreporterzy i fotograficy: Bartłomiej Barczyk, Grzegorz Celejewski, Dawid Chalimoniuk (wszyscy „Gazeta Wyborcza”), Hanna Danielczyk, Arkadiusz Gola („Polska Dziennik Zachodni”), Andrzej Grygiel (Polska Agencja Prasowa), Marek Karch, Ireneusz Kaźmierczak, Radosław Kaźmierczak, Rafał Klimkiewicz (Edytor.net), Lech Kowalczyk i Ryszard Smuda, Arkadiusz Ławrywianiec („Polska Dziennik Zachodni”), Agnieszka Łuczakowska, Eliza Madej („Twoje Tychy”), Artur Postolski i Marcin Tomalka. Wydaliśmy też album z tymi zdjęciami, nieliczne egzemplarze zachowały się do dziś. A potem zorganizowaliśmy wystawę. Cieszyła się dużym zainteresowaniem, bo było to wyjątkowe spojrzenie na najnowszą historię Tychów przez pryzmat ich mieszkańców, nie mówiąc o tym, że zdjęcia same w sobie były wyjątkowe i unikalne.

Znany na Śląsku dziennikarz i publicysta ś.p. Dariusz Dyrda powtarzał, że „Twoje Tychy” to „wyjątkowo przyzwoita gadzinówka”. Znałeś go lepiej ode mnie. Wiesz, co mógł mieć na myśli?

– To, co miał na myśli Dariusz Dyrda, wiedział tylko i wyłącznie Dariusz Dyrda. Pewnie chodziło mu o to, że faktycznie jesteśmy wyjątkowym wydawnictwem wśród gazet miejskich. Wciąż jest ich sporo i absolutna większość z nich jest nachalną promocją rządzącej ekipy w mieście. U nas tego nigdy nie było. Wystarczy sprawdzić w ilu numerach pojawił się prezydent Andrzej Dziuba, podpowiem, że w kilkunastu na przestrzeni 15 lat. W innych „samorządówkach” zdjęcie wójta, burmistrza, czy prezydenta potrafi być w kilku miejscach na jednej stronie. Szukać naprawdę nie trzeba daleko. Oczywiście komunikujemy o wszystkich ważnych decyzjach, jakie zachodzą w magistracie, ale od początku do dnia dzisiejszego realizujemy program, aby przede wszystkim wypełniać nasze zobowiązanie wobec Czytelnika. Kiedyś to była komunikacja między instytucjami i urzędami, dziś jest to bardziej informowanie czym żyje miasto i jego mieszkańcy.

Które lata przypadają na najlepszy okres w historii TT?

– Był to niewątpliwie okres 2011-2015. Wtedy co tydzień ukazywaliśmy się na 24 stronach nakładem 30 tysięcy egzemplarzy. Dla porównania dziś standardowo liczymy 16 stron i ukazujemy się w 10 tysiącach egzemplarzy. Do tego niemal w każdym numerze była tematyczna wkładka. Pierwsze dwa lata (2007-2009) to okres bardzo intensywnej nauki oraz dostosowywania profilu gazety. Po tym czasie można powiedzieć, że nawiązaliśmy trwałą relację z naszymi Czytelnikami, znaleźliśmy już swoje miejsce na rynku.

Wiem, że trudno wybrać najważniejszy tekst spośród 800 numerów. Ale gdybyś mógł chociaż spróbować wybrać taki jeden? Przychodzi ci coś na myśl.

– Faktycznie, mam taki jeden na myśli. Nie jest to może najważniejszy tekst z perspektywy Czytelnika, ale wtedy żyła nim cała redakcja i powodował ogromne emocje. Mianowicie dwoje pracowników Uniwersytetu Śląskiego, a wcześniej… tyskiego Urzędu Miejskiego, robiło badania prasoznawcze, dotyczące wpływu prasy lokalnej na wyniki wyborów. Za przykład wydawnictwa nieetycznego, manipulującego opinią publiczną za pomocą manipulacji informacją podano „Twoje Tychy”. Stosowny artykuł z wynikami badań ukazał się w wiodącym wówczas piśmie naukowym. Skala absurdalności zarzutów była tak niebywała, że postanowiliśmy zareagować. Wówczas redaktor naczelna napisała list, w którym zamieściła ponad 20 punktów, z których każdy rozpoczynał się słowami: „Nieprawdą jest jakoby…”. Gdy redaktor naczelny tamtejszego pisma zapoznał się z treścią listu, zrozumiał, jaki paszkwil pojawił się na łamach jego wydawnictwa.

Czy po 15 latach jest wciąż o czym pisać w TT?

– Ależ oczywiście. Tychy to niebywale żywe miasto, w którym bardzo dużo się dzieje. Zwłaszcza w sporcie, w którym się specjalizuję. Moim małym osobistym sukcesem jest prowadzenie serwisu sportowego w „TT” przez te wszystkie lata. Pisaliśmy nie tylko o sukcesach największych klubów, ale również o wyczynach młodych i początkujących sportowców, czego wcześniej w zasadzie nikt nie robił. Starałem się znaleźć miejsce dla każdego zdobytego medalu. Ale Tychy to nie tylko sport. Cały czas zgłaszają się do nas Czytelnicy z ciekawymi historiami i osiągnięciami. U nas zawsze jest dla nich miejsce.


Kamil Peszat