Archiwista na antypodach

0
161

Praca archiwisty wcale nie kojarzy się z podróżami, poznawaniem egzotycznych lądów i obcych kultur. Jednak tyszanin Wojciech Schäffer, kustosz Archiwum Archidiecezjalnego w Katowicach, właśnie dzięki swojej pracy zyskał możliwość odwiedzenia Australii i wysp Oceanii.
Pacyfik zawsze mnie fascynował – mówi Wojciech Schäffer. – Kiedy więc pojawiła się możliwość wyjazdu na Międzynarodowy Zjazd Archiwalny, który w tym roku odbywał się w Brisbane, nie wahałem się długo.
Zjazdy archiwistów z całego świata odbywają się co cztery lata. Organizuje je Międzynarodowa Rada Archiwów (International Council of Archives). W 2008 r. taki zjazd odbywał się w Kuala Lumpur w Malezji, w tym roku, była to Australia. Za cztery lata archiwiści spotkają się w Korei Południowej.
Projekt z koalą
Na tegoroczny zjazd w Brisbane (20-24 sierpnia) wyjechała ośmioosobowa delegacja z Polski, pod przewodnictwem Hanny Krajewskiej, prezes Prezes Polskiego Towarzystwa Archiwalnego i dyrektor Archiwum Polskiej Akademii. W składzie delegacji znalazł się także Wojciech Schäffer.
– W zjeździe uczestniczyli przedstawiciele ok. 90 państw – mówi. – Poznałem archiwistów z Fidżi, Omanu, Papui Nowej Gwinei, Palau, czy Republiki Mikronezji. Był pan z Japonii, który po swojej prelekcji pokazał nam zdjęcia krajobrazu po kataklizmie w 2011 roku. Wskazał jeden punkt na rumowisku i powiedział „Tu stał budynek naszego archiwum”. Takie spotkania służą wymianie doświadczeń, dowiadujemy się, z jakimi problemami borykają się archiwiści np. z krajów afrykańskich. Nawiązują się kontakty, czasem współpraca. Można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.
Warto zaznaczyć, że Wojciech Schäffer przyjechał do Brisbane jako laureat konkursu towarzyszącego imprezie. – Chodziło o to, by zaprojektować coś w rodzaju plakatu, z wykorzystaniem motywu misia koala. Stworzyłem taki projekt, nawiązując do poprzedniego zjazdu w Kuala Lumpur. Wykorzystałem grę słów; Kuala – koala. I już przed wyjazdem na kongres dowiedziałem się, że zająłem drugie miejsce.
Tradycja i nowoczesność
Polska delegacja wyleciała z Warszawy do Frankfurtu nad Menem, tam przesiadła się na samolot do Tokio. Zanim ruszyli dalej, do Sydney, w Japonii spędzili cztery dni, co dało trochę czasu na zwiedzanie. Wojciech Schäffer postanowił wykorzystać okazję i lepiej poznać tę odległą część świata. Jeszcze przed rozpoczęciem kongresu w Brisbane, udało mu się, oprócz Japonii, odwiedzić Nową Zelandię, Wanuatu i Fidżi.
– Japonia to połączenie tradycji i nowoczesności – opowiada. – Na ulicy można spotkać młode kobiety w kimonach i jest to naturalne. Rzeczy stare i nowoczesne funkcjonują obok siebie. Na przykład jedna publiczna toaleta ma panel do cyfrowego sterowania, a inna to po prostu otwór w podłodze.
Po zwiedzeniu Tokio i dotarciu do Sydney, polska delegacja spotkała się z Polonią i Konsulem Generalnym, by następnie rozdzielić się na kilka dni. – Moi koledzy z Warszawy poświęcili się poszukiwaniom informacji o Polonii, w ramach realizowanego przez siebie grantu – mówi Wojciech Schäffer. – Ja natomiast poleciałem do Melbourne, do znajomej, którą poznałem kiedyś w archiwum w Pszczynie. To było niesamowite spotkanie. Ta pani, Hannelore Goller, poszukiwała w Polsce informacji o swoich przodkach o nazwisku Skrzypczyk. Zapytałem z jakiej miejscowości. „Wilkowyj” – usłyszałem. Okazało się, że jej korzenie są w Tychach, dokładnie w Wilkowyjach, gdzie mieszkam. Nawiązaliśmy kontakt i teraz ja odwiedziłem ją w Australii.
Tyskie korzenie
Hannelore Goller, Australijka o tyskich korzeniach, była przewodniczką Wojciecha Schäffera po okolicach Melbourne. – Pokazała mi domek James’a Cooke’a, który w 1934 roku został przywieziony tu z Anglii, cegła po cegle i postawiony na nowo – opowiada Schäffer. – Zwiedziłem malownicze wybrzeże, ok. 200 km na zachód od Melbourne, przy Great Ocean Road. Ocean co roku podmywa tam wybrzeże, jego kolejne fragmenty się zapadają i pozostają malownicze ostańce. Nazywa się je dwunastoma apostołami, ale erozja cały czas postępuje i w tej chwili jest już ich tylko 11. Po drodze do dwunastu apostołów moja znajoma zabrała mnie też na pole golfowe, na którym – jak zapewniała – prawie zawsze można spotkać kangury. Spacerowaliśmy po tym polu bardzo długo i nie było widać żadnego. Gdy już zbieraliśmy się do odjazdu, w końcu się pokazały i udało mi się z nimi sfotografować. Są przyzwyczajone do ludzi i raczej nie uciekają, jeżeli nie próbuje się podejść bardzo blisko.
Kim był Kościuszko?
Poszukując polskich akcentów na Antypodach, Wojciech Schäffer natrafił m.in. na piwo „Kościuszko” (Góra Kościuszki to najwyższy szczyt Australii). – Spytałem właściciela sklepu czy wie, kim był Kościuszko – opowiada tyszanin. – „Tak, tak” usłyszałem „On był tutaj, w Australii”. To pokazuje, że chociaż polskich akcentów w Australii jest wiele, pod względem edukacji pozostaje jeszcze wiele do zrobienia (w latach życia Kościuszki James Cook dopiero eksplorował nowo odkryty kontynent – red.). Polonii australijskiej udało się wywalczyć chociaż tyle, by na mapach przywrócono zmieniono pisownię „Mount Kosciusko” na Mount Kościuszko”. Alle Australijczycy i tak wymawiają „koziuszko”…
Po Melbourne, następnym przystankiem w podróży było Auckland w Nowej Zelandii. – Przez trzy dni zwiedzaliśmy północną wyspę Nowej Zelandii, m.in. jaskinie, w których żyją świetliki i gorące źródła Wai-O-Tapu. – relacjonuje podróżnik. – Wokół tych źródeł i gejzerów ptaki licznie składają jaja, korzystając z naturalnego inkubatora. Ciekawostką jest gejzer, który wybucha po wrzuceniu do niego mydła – kiedyś odkryli to więźniowie, którzy pracowali przy wyrębie lasu. I przychodzili tam robić pranie. Przewodnik pokazuje to zwiedzającym. Samoistnie ten gejzer wybucha raz na dzień albo rzadziej, a po wrzuceniu mydła – po około 5 minutach.
Na wyspach
Po Nowej Zelandii starczyło jeszcze czasu na krótkie wizyty na Fidżi i Wanuatu. – Wojciech Cejrowski w jednym z ostatnich programów pokazał Wanuatu, ale cieszę się, że powiedział tak mało – mówi Wojciech Schäffer. – On tylko zaakcentował niektóre rzeczy. Dzięki temu moje opowieści będą ciekawsze.
Na gościu z Polski największe wrażenie zrobiła otwartość i życzliwość mieszkańców wysp. – Widoki i przyroda są niesamowite, ale ludzie zadziwiają jeszcze bardziej – mówi. – Pomimo ubóstwa, są przyjaźni i naturalni. Zwiedziliśmy wioskę, gdzie domy były zbudowane z blachy falistej. Miałem obawy, czy jeżeli zacznę fotografować, nie rozgniewam ich. Tymczasem mieszkańcy okazali się bardzo otwarci, serdecznie nas witali, chętnie rozmawiali, pytali skąd jesteśmy. Mieszkańcy Wanuatu różnią się fizycznie od mieszkańców Fidżi. Mają twarde, papuaskie rysy, bo te wyspy zasiedlali ludzie z Nowej Gwinei. Na Fidżi ludzie mają smuklejsze twarze i bardziej delikatne rysy.
Ostatnim urozmaiceniem wyprawy na Antypody był pobyt w resorcie Tangalooma na Moreton Island, ok. 40 km na wschód od wybrzeży Brisbane – była to nagroda za wspomniany wcześniej projekt z koalą, który zajął drugie miejsce w konkursie towarzyszącym kongresowi w Brisbane. – To był czas na odpoczynek, plażę i relaks – mówi Wojciech Schäffer. – Ale główną atrakcją tej wyspy jest karmienie dziko żyjących delfinów. Po zachodzie słońca przypływają pod molo. Można im podać rybę. Jedzą z ręki.
***
Więcej zdjęć, ciekawostek i opowieści z podróży Wojciech Schäffer przedstawi podczas prelekcji w Klubie MCK Wilkowyje:
1 października – Australia, Japonia
12 listopada – Nowa Zelandia, Fidżi, Wanuatu
Zdjęcie: Archiwum prywatne