Od więc dwója bęc!

1
156
fot. MBP Tychy

W środę 8 maja tyska Mediateka stała się miejscem inspirującego spotkania. Gościła w niej Joanna Racewicz – dziennikarka i prezenterka, autorka kilku książek. Cykl Tury Kultury organizowany przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Tychach od dawna przyciąga zainteresowanych tyszan, którzy z chęcią wysłuchują rozmów z osobistościami świata kultury i nie tylko. Tym razem było nieco inaczej – sentymentalnie, kobieco i z przesłaniem.

Ze szkolnej ławki przed kamerę

Racewicz jest absolwentką polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, podyplomowo skończyła także dziennikarstwo, jednak pierwsze kroki na swojej edukacyjnej ścieżce stawiała w rodzinnym Hrubieszowie.

– Chodziłam do jedynego liceum w mieście. Do dzisiaj wspominam moją nauczycielkę języka polskiego, taka z niej była „kosa”. Chyba zresztą coś w tym jest, że najbardziej zapadają nam w pamięć nauczyciele, którzy są nieraz kontrowersyjni, charakterystyczni, z silnymi charakterami. Już wtedy nauczyłam się, że nie zaczyna się zdania od „więc”. Kiedy nasza polonistka wzywała kogoś do odpowiedzi, a ten ktoś rozpoczynał swoją wypowiedź od „więc”, momentalnie słyszał w swoim kierunku jej ulubione powiedzenie „od więc dwója bęc! Siadaj!” – wspomina Joanna Racewicz. – Polonistykę wybrałam dlatego, żeby najpierw nauczyć się poprawnie władać słowem, poznać literaturę, mieć taką bazę. Dopiero po tym solidnym fundamencie poszłam dalej. Jeśli chodzi o pracę, to pierwszy oczywiście był Teleexpres, swoista kuźnia talentów. Minęło już ćwierć wieku, odkąd pierwszy raz przekroczyłam próg Telewizji Polskiej. Bardzo lubiłam pracę reporterską. Z jednej strony to frajda, nieustannie coś się dzieje, jest dreszczyk emocji, a z drugiej ogromna odpowiedzialność, ponieważ zderzamy się z ludzkimi emocjami. Nie zawsze są to te dobre i pozytywne uczucia, jak radość ze zwycięstwa czy szczęście. Jest druga strona medalu. Do dziś dokładnie pamiętam dzień, kiedy na granicy Katowic i Chorzowa, runął dach hali, w której odbywała się ogólnopolska wystawa gołębi pocztowych. Dach przykryty stertą śniegu i zdezorientowane gołębie, które siedziały na ruinach – to obraz, który mam przed oczami. Policja zaprowadziła nas do szatni, z której mieliśmy nadać na żywo materiał na antenę Panoramy. Pamiętam, jak przytłoczyły mnie wówczas emocje. Setki kurtek, czapek, rzeczy osobistych i toreb, po które już nikt nie wróci. Jak opowiedzieć o tragedii osób, które już nigdy nie zobaczą bliskich? Jak nie przekroczyć granicy? Praca dziennikarska to praca z emocjami, to współodczuwanie, to takt i etyka. Nie każdy ma w sobie tę cząstkę. W końcu na żadnym etapie nauczania nie mówi się o tym, jak pracować z emocjami innych – mówi Racewicz. – Dziennikarstwo jest dziedziną, która ma ogromny wpływ na społeczeństwo. To, jak przekażemy dany temat, ma swoje przełożenie w tym, co myślą ludzie – dodaje.

Prowadzący spotkanie Marcin Michrowski zapytał także, czy uroda może pomóc w tym zawodzie. – Najpierw musielibyśmy ustalić, co to jest uroda. W końcu wyglądem nie przykryjemy swojego intelektu, a to on jest istotny. Moja babunia od dziecka powtarzała mi, że najważniejsze jest to, co w sercu i tego będę trzymać się do końca – wyznaje dziennikarka.

Kiedyś i dziś

Chociaż kariera Joanny Racewicz rozpoczęła się od pracy związanej z programami informacyjnymi i newsami, to z biegiem lat dziennikarka przeszła do tworzenia nieco innych materiałów – lifestyle’owych, oscylujących wokół macierzyństwa i dzieci.

– Pracę w dziennikarstwie mogę porównać do jazdy samochodem. Na początku emocje są podobne do chwil, kiedy jesteśmy świeżo upieczonymi kierowcami i zastanawiamy się, jak uda nam się wszystko ogarnąć – sprzęgło, gaz, hamulec, biegi, lusterka. Potem czujemy luz, swobodę i satysfakcję. Z przymrużeniem oka – taki zimny łokieć. Ja również dałam się nieco zachłysnąć tej pewności, że wiem i potrafię wszystko – mówi dziennikarka. – Przejście do programów lifestyle’owych nie było do końca moją decyzją. Nie będąc poprawną politycznie, powiem szczerze, że przestałam pasować ówczesnej władzy (2005 r. – przyp. red.) telewizji za swoje „lewackie” poglądy. Chociaż jestem w stanie bronić każdego z nich, to mam też poczucie, że nie każdy musi być taki sam. Powinniśmy się różnić, ale w sposób piękny i mądry zarazem. Bez hejtu, nienawiści i wrogości – wyjaśnia Joanna Racewicz. – Nie przestałam kochać newsów, mimo pracy pod presją i stresu, który miał na mnie spory wpływ. Chyba większy niż mogłam początkowo przypuszczać. Zmiana środowiska dobrze mi zrobiła, ponieważ dała mi czas i przestrzeń, dzięki której mogłam uporać się ze stratą nienarodzonego dziecka – wyznaje.

Jak przyznała Racewicz, ostatnie lata to nie tylko zmiany zarówno w jej życiu osobistym, w tym traumatyczna strata męża, jak i zawodowym. To przede wszystkim zmiany w skali globalnej, które dotyczą nas jako społeczeństwa.
– Moja babunia zawsze mówiła – tylko w górę, nigdy w dół. Trzeba sobie jednak zadać pytanie, czy tak właśnie rozwinął się nasz świat? Czy takie jest obecnie dziennikarstwo? Nawet ostatnie dni przynoszą nam informacje, z którymi trudno mi osobiście się pogodzić. W świetle ostatnich wydarzeń związanych z promowaniem w mediach głównego nurtu pewnej osoby, która zleciła gwałt, stosowała szeroko pojętą przemoc fizyczną i psychiczną, czuję wstyd, bo choć za to personalnie nie odpowiadam, to jednak należę do grona dziennikarzy. Niektórzy dla lepszej oglądalności czy „klikalności” są w stanie zapraszać do swoich programów osoby, które jeszcze ćwierć wieku temu, nie miałyby tam wstępu – dodaje Joanna Racewicz.

Uważność i empatia

To dwie cechy, których – zdaniem dziennikarki – mamy w sobie zdecydowanie zbyt mało. W trakcie spotkania z tyszanami, przytoczyła historię, kiedy jej trzyletni syn zaginął w centrum handlowym. Nie zatrzymał go ochroniarz, który pilnował wyjścia z sali zabaw – mimo, że widział, jak przeciska się pod balonami zdobiącymi drzwi. Nie zatrzymał go też nikt inny.

– Mimo zimy, nikt nie zwrócił uwagi na dziecko w skarpetkach i krótkim rękawku, które samotnie błąkało się po centrum handlowym – mówi Racewicz. – Ile razy, kiedy słyszymy o tragicznych wydarzeniach, słyszymy, że „nikt nic nie widział i nic nie wiedział”? Nie chodzi o to, by być krytycznym i oceniającym. Nie możemy wtrącać się w czyjeś życie. Wystarczy jednak być uważnym. Osoby, które padają ofiarami przemocy, często nie są w stanie dosłownie wyartykułować prośby o pomoc. Przekonałam się o tym osobiście. Stało się to ponad dwadzieścia lat temu, kiedy wracałam z pracy do domu. W momencie, kiedy chciałam otworzyć drzwi z klatki, zostałam zaatakowana przez dwóch mężczyzn. Prysnęli mi czymś w twarz, a następnie zaczęli kopać, szarpać, bić… Nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. Leżałam zwinięta w kłębek i czekałam, kiedy to się skończy. Wstyd. Czułam wstyd, choć jest to absurdalne. To samo czuje większość kobiet, o ile nie wszystkie, które padają ofiarami przemocy. Potwierdziły to panie, o których pisałam z Kiarą Ulli w książce „Sypiając z prezesem. Prawdziwe historie kobiet w przemocowych związkach” – mówi Joanna Racewicz. – To przerażające, co jako ludzie potrafimy sobie robić. W książce skupiłyśmy się na osobach z tak zwanego świecznika – biznesmenach, artystach, dziennikarzach, którzy w domu stawali się oprawcami. Żadna z ich ofiar przez długi czas nie była w stanie poprosić o pomoc. Czuły się winne, bały się stygmatyzacji społeczeństwa i przede wszystkim – wstydziły się. Nie widzieli i nie słyszeli rodzice, przyjaciele, bliscy. Milczeli lub deprymowali, wzbudzając poczucie winy u ofiar, a nie katów – dodaje.

Michrowski zapytał dziennikarkę także o inne książki, których jest autorką.
– Specyficzną książką o specyficznym czasie jest „Poczekalnia. 13 rozmów o pandemii”. Przeżyliśmy te dwa, niemal nierealne, lata. Dzisiaj możemy zastanawiać się nad tym, czy to nie był tylko sen, ponieważ pozornie żyjemy jak wcześniej. Pandemia dużo nam zabrała, ale czy czegoś nauczyła? O to pytałam 13 różnych osób, w tym Adama Sztabę, Anitę Lipnicką czy Ewę Błaszczyk – mówi Racewicz. – Szczególną książką dla mnie jest „To nie kraj, to ludzie”, w której opisuje historie zebrane dosłownie na granicy polsko-ukraińskiej, w pierwszych dniach od wybuchu wojny. Sam tytuł można traktować na wiele sposobów. Przede wszystkim chciałam nim podkreślić, że to nie kraj, jako ciało czy organ administracyjny, był odpowiedzialny za bezinteresowną pomoc, z jaką traktowaliśmy wojennych uchodźców. To ludzie. Wolontariusze i wolontariuszki, którzy sami organizowali się i bez wytchnienia robili wszystko, by udzielić pomocy przybyłym kobietom i ich dzieciom. To oni stali na granicy i dawali pierwszy sygnał „jesteście bezpieczni”. To był masowy zryw dobrych serc. Coś pięknego w tej strasznej chwili. Nie jestem pewna, czy sytuacja wyglądałaby podobnie, gdyby Ukraina graniczyła z innym państwem. Znajomi zza granicy byli w szoku, że Polacy przyjmowali uchodźców do swoich domów i dzielili się wszystkim, a państwo nie gromadziło ich w obozach. Uważam, że jako naród naznaczony przez historię i wojny, jesteśmy niejako napiętnowani. Te brzemię odzywa się właśnie w takich chwilach i nie pozwala na obojętność. Inną kwestią byli politycy, którzy na chwilę ściągali krawaty, by zrobić zdjęcie przy granicy i wrzucić do mediów społecznościowych. Na tym często kończyła się ich pomoc. Nie na tym to polega, dlatego chciałabym jeszcze raz podkreślić – bądźmy czuli i uważni wobec innych. Nigdy nie wiadomo, kiedy to my znajdziemy się „po drugiej stronie” – zaznacza Joanna Racewicz

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj