„Dziecko szczęścia” z Opola

1
95
fot. MBP Tychy

Tury Kultury, czyli cykl Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tychach, od dawna pozwala na spotkanie się z osobistościami polskiej sceny i wysłuchania zabawnych anegdot zza kulis. Tym razem gościem tyskiej Mediateki był aktor filmowy i teatralny Arkadiusz Janiczek, znany między innymi ze „Złotopolskich” oraz „Placu Zbawiciela”.

Aktor przyjechał do Tychów prosto z Opola, swojego rodzinnego miasta, które jak przyznał – zna jak własną kieszeń, ponieważ mając 17 lat, zdał kurs na przewodnika Śląska Opolskiego.

– Nie ma przypadków. W pierwszej klasie w ramach zajęć świetlicowych trafiłem do kółka teatralnego „Dzieci Brzechwy”, które prowadziła Danuta Schetyna, porucznik Armii Krajowej. Nie minął nawet tydzień zajęć, a ona powiedziała „ty musisz zostać aktorem”. No i tak to się zaczęło, choć na początku spełniałem się na scenie głównie jako ślimak. Przez trzy lata mieliśmy stały numer, który odgrywaliśmy w domach seniora i w czasie innych świąt pokroju dni brydżysty. To bardzo miłe wspomnienia – mówił Janiczek.

Mimo zacięcia aktorskiego od najmłodszych lat, artysta nie udał się w zgodzie ze swoim sercem do liceum ogólnokształcącego, tylko do… technikum mechanicznego.

– Obiecałem sobie, że dopóki rodzice będą wspierać mnie finansowo, to będę liczył się z ich zdaniem. Próbowałem ich przekonać, że klasa humanistyczna w ogólniaku to dobry wybór, ale mama mówiła tylko, że panuje bezrobocie i potrzebuje konkretnego zawodu, jak inni mężczyźni z rodziny. Była nieugięta, dlatego najpierw zostałem mechanikiem i przez pięć lat uczyłem się w technikum. Tak chyba miało być, ponieważ gdybym wybrał czteroletnie liceum, miałbym innego prowadzącego w Akademii Teatralnej w Warszawie, a tak miałem ogromne szczęście uczyć się pod wodzą Jana Englerta – wyznał Arkadiusz Janiczek. – To wielki autorytet. Wówczas warszawska akademia stosowała system czeladniczy, który ograniczał liczbę nauczycieli grupy do minimum. Oprócz Englerta, uczyła mnie również Maja Komorowska – dodał. Jak wspominał, dostanie się do Akademii Teatralnej nie było prostym zadaniem. W ramach przesłuchania musiał między innymi deklamować fragment „Pana Tadeusza” jako spiker sportowy, a także… łapiąc kury. Interpretacja dowolna.

Młodemu i jeszcze niezbyt doświadczonemu aktorowi niezwykle się poszczęściło z pierwszym angażem, który finalnie trafił się w odbudowywanym po trzecim w historii pożarze – Teatrze Narodowym w Warszawie.

– Kiedy to się stało, zadzwoniłem do mamy z budki telefonicznej, żeby się pochwalić. Odparła tylko, że przecież Teatr Narodowy nie istnieje. W pamięci miała pożar, który wszystko strawił – wspominał aktor. – Jerzy Grzegorzewski potrzebował kogoś młodego i stanęło na mnie, za sprawą mojej prodziekan. Potrzebny był ktoś, kto poradzi sobie na dużej scenie. Powiedziała mu, że będę idealnym wyborem, bo kiedy szepczę na drugim piętrze, to słychać mnie na portierni. Poza tym obsada odradzającego się teatru składała się z całej plejady gwiazd, to byli najlepsi z najlepszych – powiedział Janiczek. – Po pierwszych sezonach przyszedł czas na podpisanie umowy na czas nieokreślony. Z tym również wiąże się zabawna anegdota… wezwany do gabinetu byłem nieco zestresowany, a dyrektor oglądał przez okno zmianę warty pod Grobem Nieznanego Żołnierza i nie zwracał uwagi na to, co wyprawiam. A trochę narozrabiałem… Nigdy w życiu nie widziałem na oczy umowy o pracę, więc kiedy usłyszałem, że mam podpisywać wszystko, to podpisałem. Mimo narastającego bólu ręki, kartka po kartce… Podpisałem umowy od wszystkich dwudziestu siedmiu aktorów Teatru Narodowego w Warszawie! W trzech kopiach… To było osiemdziesiąt jeden egzemplarzy! – powiedział aktor. – Potem przyszedł czas między innymi na „Złotopolskich” i rolę Rudego. Do dzisiaj niektórzy zaczepiają mnie na ulicy i mówią, że kojarzę się im z niedzielnym obiadem – wyznał.

W czasie spotkania, które poprowadził Marcin Michrowski, aktor wspominał kolejne castingi i przygody z planów zdjęciowych. Sporym zbiegiem okoliczności lub wręcz przeciwnie – przeznaczeniem, był casting do roli Bartka Zielińskiego w „Placu Zbawiciela”, który wyreżyserował Krzysztof Krauze. W roli filmowej matki Janiczka, wyłoniono wówczas Ewę Wencel, która również pochodziła z Opola, natomiast jak się okazało w czasie pierwszej próby w domu reżysera – trójka głównych bohaterów, matka, syn i synowa, jeździła dokładnie tym samym samochodem – nissanem micra, każdy w innym kolorze. Krauze był pod wrażeniem doboru obsady, co skomentował w niecenzuralny sposób.

– Zanim jednak doszło do zdjęć, to po raz pierwszy w życiu brałem udział w procesie pisania własnej postaci. Krzysztof Krauze po castingu pokazał mi wycinek jednego z tabloidów, który zawierał wątek kryminalny. Na tej podstawie przez dwa lata budowaliśmy scenariusz, zmieniając go kilkukrotnie – wspominał.

Jak podsumował Arkadiusz Janiczek, bycie aktorem to niekończąca się przygoda. Na końcu spotkania przyszedł czas na pytania, które ochoczo zadawała publiczność.

1 KOMENTARZ

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.