Nienawidziłem grać Chopina – wywiad z Mateuszem Krzyżowskim

0
509

Powoli opada kurz i emocje po XVIII Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. F. Chopina, w którym – po raz pierwszy w historii – zagrał muzyk rodem z Tychów. Poprosiliśmy Mateusza Krzyżowskiego – bo o nim mowa – o rozmowę na temat przygotowań i samych zmagań konkursowych.

„Twoje Tychy”: Przede wszystkim gratulujemy wspaniałego występu przed publicznością Filharmonii Narodowej a i przed całym światem. Jesteś z siebie zadowolony? Mateusz Krzyżowski:

– Dziękuję za te gratulacje. To jest jeden z najważniejszych konkursów pianistycznych na świecie i doszedłem do półfinału. Oczywiście, że jestem z siebie zadowolony. Tym bardziej, że w tym roku, jak nigdy wcześniej w historii konkursu, jury przepuszczało do kolejnych etapów nadprogramową liczbę osób, co świadczy o wysokim poziomie uczestników. Półfinał to dla mnie ogromne osiągnięcie, a teoretycznie mogę wziąć udział ponownie w konkursie za 5 lat. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że nie mam w sobie delikatnego poczucia niespełnienia. Udział w ścisłym finale byłby dla mnie ukoronowaniem i postawieniem kropki nad „i”. Sama szansa zagrania w gronie ścisłej czołówki byłaby dla mnie nagrodą.

Powiedz proszę coś więcej o przygotowaniach do konkursu.

– Zacząłem ćwiczyć „pod konkurs” już dwa lata temu. Wówczas nie śmiałem marzyć, że uda mi się zajść tak daleko. Przez ten okres dowiadywałem się coraz więcej o kompozytorze i jego muzyce. Wraz z pogłębieniem wiedzy przychodziła świadomość, jak mało wiem i potrafię oraz jak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Niemniej, tak jak powiedziałem, jestem z siebie bardzo zadowolony.

Przejście eliminacji i znalezienie się wśród najlepszych pianistów na świecie to było doświadczenie motywujące czy deprymujące? Mówiąc kolokwialnie – miałeś pietra?

– Ogromnego. Byłem przerażony. Po samych eliminacjach, gdy zostałem wytypowany do pierwszego etapu konkursu, zmroziło mnie. Do konkursu mogą się zgłosić osoby, które profesjonalnie się zajmują muzyką, a ja ciągle się uczę. Musiałem opanować to przerażenie i zrozumieć, że jury wybrało mnie nie bez powodu, że chyba jednak potrafię grać dobrze Chopina. Dalsza historia jest znana. Przechodziłem kolejne etapy, skupiając się na tym, by zagrać jak najszczerzej i jak najlepiej, zaś świadomość tego, jak już daleko zaszedłem, dodawała pewności siebie. Napędzała mnie.

Czegoś nowego się o sobie dowiedziałeś na tym konkursie?

– Przede wszystkim dowiedziałem się dużo o własnej psychice, czy raczej odporności psychicznej. I w pierwszym, i w drugim, i w trzecim etapie, występowała przede mną genialna pianistka Aimi Kobayashi, finalistka z 2015 r. i ulubienica publiczności, która ją doskonale zna, przez co i uwielbia. Po każdym swoim występie otrzymywała kilkuminutowe oklaski, publiczność wiwatowała na jej cześć. Można było usłyszeć też opinie, że pani Kobayashi jest poza konkursem, że wróciła do Filharmonii Narodowej jako ukształtowana pianistka, prawdziwa gwiazda. Słyszałem oczywiście w garderobie to, co się działo na widowni, więc wyjście po dwuminutowej wrzawie na cześć innej artystki nie było łatwe. Musiałem przecież przyciągnąć uwagę publiczności, zainteresować moją osobowością, moją interpretacją. Trudno z tą świadomością rozpoczynało się utwór. Nie przypuszczałem, że jestem w stanie opanować się w takiej sytuacji i zagrać swoje. A jednak.

Czy kiedy dowiadywałeś się, że grasz po pani Kobayashi, zmieniałeś swoje założenia co do gry, przyjmowałeś jakąś taktykę? Można w ogóle mówić o przygotowaniu taktycznym w takich konkursach?

– Myślę, że z mojej strony nie było żadnej taktyki, ale oczywiście na konkursy pianistyczne można ją obrać. Ja postanowiłem być po prostu sobą, realizować swoje założenia i grać to, co przez lata ćwiczyłem. Uważam, że mi się to udało. Paradoksalnie występ po pani Kobayashi umożliwił publiczności przekonać się, jak inaczej instrument brzmi pod moimi palcami. Co do taktyk, to ostatnio usłyszałem wypowiedź pana Waldemara Malickiego [polski kompozytor, pianista i satyryk – przyp. red.], który zauważył, że konkursy wygrywa wysoka średnia arytmetyczna. Liczy się opinia wszystkich jurorów i wygrywa ten, który nikomu nie podpadł za bardzo. Jest w tym ziarno prawdy.

Chopin jest jednym z Twoich ulubionych kompozytorów?

– Od zawsze lubiłem słuchać muzykę Fryderyka Chopina, choć… nienawidziłem jej grać. Tak naprawdę zacząłem grać go dwa lata temu, kiedy postanowiłem wystartować w konkursie. Z perspektywy czasu chyba skłaniam się ku temu, że wyszło mi to na dobre, bo nie byłem „skażony” innymi interpretacjami i mogłem w nich zawrzeć coś mojego.

Z jakich powodów słuchałeś Chopina, a jednak nienawidziłeś go grać?

– Czułem się bardzo źle, grając tę muzykę. Kiedyś w młodości usłyszałem, że ja do Chopina się absolutnie nie nadaje i to mnie zablokowało.

Usłyszałeś jakieś argumenty?

– To było w gimnazjum, argumentów nie pamiętam, ale wiem kto i kiedy mi to powiedział. Te słowa musiały na mnie zrobić mocne wrażenie, bo zablokowały mnie na długie lata. Tym bardziej gratuluję przełamania się.

Powiedz jakim kluczem posługiwałeś się przy wyborze utworów, które zaprezentowałeś?

– Odpowiedź jest bardzo prosta. Utwory, które wybrałem, są mi po prostu najbliższe i najlepiej się w nich odnajduję. W trzecim etapie postawiłem na preludia, a nie sonatę, bo uważam, że w tych małych formach czuje się najlepiej i jestem w stanie pokazać różnicę pomiędzy poszczególnymi utworami. Pokazać rożne barwy i brzmienia, które potrafię wydobyć z instrumentu. Próbowałem też nikogo nie naśladować i być jak najbardziej sobą w moich interpretacjach, co wbrew pozorom łatwe wcale nie jest.

Wielokrotnie przy różnych wywiadach opowiadałeś, że prócz muzyki klasycznej interesujesz się sportem, zwłaszcza hokejem i piłką nożną. Czy masz w ogóle czas na te zainteresowania?

– Nie. Trudno znaleźć czas, by pograć, choć faktycznie śledzę na bieżąco wyniki meczów. To mnie po prostu odpręża, jednak mój dzień ustawiam pod dyktando muzyki. Pragnę się rozwijać jako muzyk i temu poświęcam praktycznie większość czasu. Oczywiście to nie tylko czas spędzony przy klawiaturze. Wszystko, co robię, to są w jakiś sposób muzycznie połączone naczynia. Przy samym instrumencie, muszę przyznać, siedziałem po 5‒6 godzin dziennie. Resztę czasu poświęcałem analizom, szukaniem inspiracji, dokształcaniem się z historii muzyki oraz konsultacjom. Także wszystkie te czynności trzeba było zaplanować, by uzyskać najwyższą możliwą formę w październiku.

Za sportowcami, którzy sięgają po najwyższe laury, stoi zawsze cały sztab specjalistów. Czy ty też masz swój zespół?

– Tak, jest nim moja narzeczona, która ma świetne pomysły i genialny słuch. Jej spojrzenie jest bardzo świeże na muzykę Fryderyka Chopina i wielokrotnie służyła dobrą radą.

Mateusz, słowo na koniec od siebie.

– Mam nadzieję, że nie zabrzmi to jakoś patetycznie, ale bardzo chciałbym podziękować wszystkim tyszanom. To było niesamowite uczucie, wiedzieć, że tyle osób trzyma za mnie kciuki. Motywujące słowa płynęły wieloma kanałami i wielokrotnie mieszkańcy naszego miasta dawali mi odczuć, że śledzą moje poczytania i mi kibicują. Grać dla was to była dla mnie prawdziwa przyjemność.