Długa relacja z drogi na Hel

1
747

Adam Kowalczyk i Dawid Gruszczyk 23 czerwca o godz. 20.30 wsiedli na rowery pod Bramą Słońca, by w mniej niż 66 godz. pokonać trasę na Hel licząca 666 km. Tego dnia na parkingu pod jednym z bardziej charakterystycznych bloków mieszkalnych w Tychach zebrało się kilkadziesiąt osób, by towarzyszyć chłopakom w pierwszych chwilach tego karkołomnego wyczynu. W środę wieczorem mieli doskonałe humory, wśród rodzin i przyjaciół w sielskiej atmosferze celebrowali ostatnie minuty przed startem. Wszystko miało się dopiero wydarzyć.

– Wiedziałem, że będzie ciężko. Miałem świadomość, że zawieszamy poprzeczkę niesamowicie wysoko, nie wiedziałem jednak, że ta trasa na Hel będzie dosłownie drogą przez piekło. Na początku miałem zamiar ruszyć w tę terasę sam. W pewnym momencie przyłączył się Dawid. Teraz wiem, że bez niego nie poradziłbym sobie. To pewne – mówi w rozmowie z nami Adam Kowalczyk pomysłodawca wyprawy.

Pierwsza setka jak z płatka.

Doping ucichł zaledwie po kilkunastu metrach, jednak do pierwszej poważnej próby chłopaków dzieliło niespełna 200 km. – Ruszyliśmy z kopyta. Nasze kochane dziewczyny, które towarzyszyły nam całą drogę w samochodzie, dobrze nas rozmasowały i wtarły żele rozgrzewające, dzięki czemu lecieliśmy jak na skrzydłach. Na pierwszych kilometrach towarzyszyła nam ekipa wspierająca, jednak zaraz za Kostuchną zostały już tylko nasze ukochane i kamerzysta – wspomina Adam Kowalczyk. Na pierwszą przerwę zatrzymali się planowo po dwóch godzinach. Uzupełnili płyny, wymasowali nogi i wrócili do pedałowania. – Bez przechwałek mogę powiedzieć, że pierwsze 100 km zrobiliśmy na totalnym luzie bez żadnej spinki. Przy około 150 km u Dawida pojawił się tak silny ból w biodrze, że pomyślałem, że to dla niego będzie koniec wyprawy. Teraz mi trochę głupio, bo podczas całej trasy udowodnił jak zawzięty i stalowy ma charakter – przyznaje Adam.

Dolegliwości bólowe szybko udało się uśmierzyć porządnym masażem i odpowiednią dawką żelu chłodzącego. Przypominamy, że panowie byli pod opieką swoich partnerek, które choć na co dzień nie zajmują się fizjoterapią, do wyprawy przygotowały zawodowo. – Byliśmy w dobrych rękach – z uśmiechem przyznał Adam. – Ruszyliśmy dalej, jak gdyby nigdy nic – dodaje.

Koniec po 220 km?

Na około 220 km samochód ciężarowy wymuszając pierwszeństwo i jadąc czołowo na Adama, zmusił go do ratowania swojego życia. – Jechaliśmy świetnym tempem 40 km/godz. Musiałem zjechać z drogi na piasek, hamować, ratować się. Uderzyłem w Dawida, przekoziołkowałem i wylądowałem na szutrze. Sakramencko się poobijałem. Zdarłem i poobijałem biodro, bark, łokieć. Podejrzewałem złamanie, tak bardzo ostry i silny pojawił się ból. Zepsułem też rower… Myślałem, że z nerwów i bezsilności się popłaczę. Koniec po zaledwie dwustu kilometrach i to jeszcze zz powodu jakiegoś idioty? To była trudna chwila, ale trzymałem te wszystkie silne emocje w sobie. Nie chciałem dać poznać ekipie, co się we mnie w środku działo. A działo się sporo. Pojawiły się natrętne myśli o zakończeniu tej przygody, ogromy żal i wściekłość na kierowcę, przez którego wszystkie przygotowania mogłyby pójść na marne. Zrobiliśmy dłuższą przerwę. Dwie godziny – wspomina Dawid.

Podczas przerwy dziewczyny zdezynfekowały i opatrzyły rany Adama. Panowie się posilili i poprawili morale. Stanu roweru jednak poprawić się nie udało. Uszkodzeniu uległa tylna przerzutka, przez co nie można było wrzucić ostatniego, najszybszego biegu. Oznaczało to, że na zjazdach Adam już nie osiągnie prędkości ponad 50 km/godz. Tylko co najwyżej 45 km/godz. Ponadto scentrowane koło i pokrzywione szprychy tym bardziej nie zachęcały do rozwijania wysokich prędkości. – Przez ten cholerny wypadek straciliśmy dużo. Przede wszystkim ograniczył moją mobilność. Mnóstwo czasu straciliśmy na szukaniu serwisu, w którym dowiedzieliśmy się, że trzeba wymienić całą przerzutkę. 440 km postanowiłem pokonać na niesprawnym rowerze – wspomina.

Dotychczas średnia prędkość, jaką osiągali, wynosiła 26 km/h. Pomimo zaleczonej kontuzji Dawida kolarze zwolnili swoje tempo, by nie kusić losu. Zakładali utrzymywać średnią na całej trasie na poziomie 20 km/h. Było zatem nie najgorzej. Pojawiła się nawet myśl, że uda się osiągnąć cel w 48 godz. – Nie wiem skąd nam to przyszło. Chyba mieliśmy małe zamroczenie, uznając, że będziemy w stanie utrzymać takie tempo. Wypadek szybko nas zweryfikował. Dla mnie rozpoczęła się walka z samym sobą. 2/3 drogi przed nami. Mam niesprawny rower, cały czas muszę gonić Dawida, co mnie cholernie deprymuje, gdyż jestem typem, który lubi przodować. Motywuje mnie nadawanie tempa a nie gonienie. Poza tym ból… Towarzyszył mi już do końca.

24 godziny w trasie.

Pierwszy dzień wyprawy zakończył się na 300 km. Świeżość umysłu i radość sprzed 24 godz. uleciała bezpowrotnie. Obydwaj kolarze muszą zmagać się z kontuzjami, jeden porusza się na niesprawnym do końca rowerze. Zdają sobie sprawę, że przody, które wypracowali dużym wysiłkiem, przepadły. Pomimo tego, że są w tym razem, a nawet towarzyszą im partnerki, tak naprawdę toczą walkę na osobności, w miejscu do którego nie wpuszczają nikogo. Sen miał przynieść ukojenie. Przeznaczyli na niego trzy godziny, w samochodzie zaparkowanym w szczerym polu. To był wystarczający luksus, resztę zrobiło zmęczenie. Była godzina 20:00, pobudka o 23:00. Dobranoc.

A raczej dzień dobry w środku nocy. – Wstaliśmy dosłownie cali połamani. Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Dziewczyny, jak co przerwę, zaserwowały nam regenerację, masaże, wcieranie żeli i… i w drogę. Chcieliśmy jak najwięcej przejechać nocą. Wtedy panuje prawie zerowy ruch, poza tym słońce nie doskwiera. Przejechaliśmy 50 km i trafiliśmy na ścianę. Ból w kolanie… Widziałem jak Dawid ciężko pracuje przy każdym dokręcaniu. Przez większy czas nie chciał po sobie dać poznać, jednak rozsądek wziął górę. Zarządziliśmy przerwę. Była to najdłuższa przerwa podczas całej wyprawy. Całe pięć godzin.

Dziewczyny robiły, co mogły, aby postawić Dawida na nogi, jednak potrzeba było czegoś więcej. Środków przeciwbólowych. Najmocniejszych z dostępnych. Przypominamy, że ani Dawid, ani Adam nie są zawodowymi kolarzami, nie mają wypracowanych technik kolarskich, a pewnie też poprawnych postaw na rowerze. Maksymalne dystanse, jakie robili to nie więcej niż 200 km, a przez cały rok nie przejechali więcej niż dystans, jaki sobie założyli przejechać w niecałe 3 dni…

Uśmierzyć ból.

Po 350 km organizm zaczął upominać się o swoje. – My też upomnieliśmy się o swoje. Wiedzieliśmy, że bez farmaceutyków się nie obejdzie. Ból to bardzo ważny sygnał i doskonale sobie zdawaliśmy sprawę, że nierozsądnie jest go ignorować. Ale taki jest sport… To sprawdzanie swoich granic, wystawianie swojego ciała na próbę, jak wiele jest w stanie wytrzymać. Poza tym nie ma sportu na najwyższym poziomie bez medycyny i farmakologii, a my zawiesiliśmy sobie cholernie wysoko poprzeczkę. Te środki uśmierzające ból były konieczne – tłumaczy Adam. Przez pięć godzin odpoczywają na prywatnej posesji w jednej z polskich wsi w centralnej Polsce. Gospodyni raczy ich świeża kawą, swoim gankiem oraz toaletą.

Obowiązkowa regeneracja, masaże, sen, ganek, toaleta i zapewne ta świeża kawa działają cuda. Tyszanie znów są pełni sił i po raz kolejny mocno zaatakowali trasę. Ekspresowo dojechali do Torunia, czyli na ok. 400 km swojej trasy i Adam zaczyna odczuwać ścięgno Achillesa. – Tak samo jak Dawid początkowo ignorowałem sygnały. Przy każdym nadepnięciu pedała zagryzałem zęby, gdybym jechał sam to pewnie bym jęczał z bólu, ale nie chciałem dać po sobie tego poznać. To było zdecydowanie gorsze niż wypadek na 220 km. Podświadomość znowu zaczęła wyrzucać ponure myśli… To koniec, nie dam rady dłużej, nie przejadę już nawet metra.

Na tym etapie kolarze spotykają się ze swoim supportem co 20 km. Kolejna przerwa ma być decydująca. Adam wciąż nie daje po sobie poznać, w jak beznadziejnej jest sytuacji. Był o włos, żeby powiedzieć ekipie, że odpuszcza. Zrozumiał, że żarty się już skończyły i sprawa robi się poważna. Co się robi w takich momentach? Usłyszeliśmy, że najważniejszy jest cel. A celem, prócz testu granic swoich możliwości, była pomoc dzieciom z Hospicjum Świetlikowo. – Skoro one walczą do końca, to ja też – pomyślał Adam. – Uczciwie muszę przyznać, że gdybym w tym momencie był bez Dawida, to bym odpuścił. Powiedziałbym dziewczynie, że dalsza trasa grozi poważną kontuzją i bez wstydu bym wrócił na tarczy. Zrozumiałaby i jestem przekonany, że wsparłaby moją decyzję. Jednak nie mogłem odpuścić przy Dawidzie. Widziałem ile chłopak serca wkłada w każe kolejne napięcie łydki. Z nas dwóch ja jestem zawodowym sportowcem, a on po prostu chciał wziąć udział w szalonym projekcie. Pokazał mi jednak, co to znaczy siła ducha i co to znaczy mieć jaja. Nie odpuszczał, niejednokrotnie nadawał niesamowite tempo, motywował mnie do jeszcze cięższej pracy, gonił za naszym wspólnym celem jak prawdziwy drapieżnik. Imponował mi. Tylko dzięki niemu się wtedy nie poddałem.

Złotoręki, energetyki i Ketonal

Jak w popularnym teleturnieju Adam decyduje się na koło ratunkowe – telefon do przyjaciela. Dzwonią do Złotorękiego, fizjoterapeuty. – Facet jest niesamowity i nie raz stawiał mnie na nogi. Wytłumaczył dokładnie, jak to rozmasować krok po kroku. W tym momencie też zdecydowałem się na sile środki przeciwbólowe. Ruszyliśmy dalej, nie dając po sobie poznać, co dzieje się w środku, w głowie.

Do celu zostało 260 km. Dawid zmaga się z kontuzjami barku i kolana, Adam od tego momentu pedałuje piętą. Można powiedzieć, że Projekt Hel wchodzi w decydującą fazę. To już przestaje być wyczyn czysto sportowy. Przygotowanie fizyczne schodzi na drugi plan, zaś za pierwsze skrzypce łapią na zmianę ambicja, odporność, samokontrola i przede wszystkim dyscyplina. Braki w technice doskwierają coraz bardziej. Złe ułożenie stóp odbija się na kolanach, te dają popalić barkom – reakcja łańcuchowa, która obejmuje całe ciało. W ekspresowym tempie kończą się środki przeciwbólowe zapijane napojami energetycznymi.

– Myślę, że przekroczyliśmy pewną granicę, za którą nie było już powrotu. Nie mogliśmy odpuścić, porażka nie wchodziła w grę. Nie mogliśmy przestać pedałować. Ja nie mogłem przed Dawidem, a zapewne Dawid przede mną. Zmagaliśmy się z przykurczami, Dawid czasem nie mógł wyprostować nogi i krzyczał ze wściekłości, a może dla otuchy. Ale wciąż poruszaliśmy się do przodu. Wciąż z dobrym czasem, wciąż z szansą na pokonanie tej terasy poniżej 66 godzin.

Minęło 48 godzin. Mieli za sobą 500 km, co oznacza, że przez ostatnie 24 godz. zrobili 200 km, czyli o sto mniej niż poprzedniego dnia. Pozostało zatem 14 godz. na 166 km. Atmosfera robi się gęstawa. Za Pruszczem Gdańskim urządzają ostatni dwugodzinny nocleg. Budzik ustawia tylko Dawid, który… budzi się o 4 rano dwie godziny po założonym czasie. – W życiu się tak szybko nie zerwałem na nogi, znaczy się na rower. Dystans 166 km, czas 10 godzin, średnia prędkość 16 km/h. Damy radę. Jedziemy. Szybko, szybko…

Na śniadanie łykają tabletki, zapijają napojami energetycznymi. Pedałują. W tym momencie już nie patrzą na siebie, widok wykręconego przez ból ciała nie koi nerwów. Te łagodzi widziany kątem oka zarys partnera, który wciąż gna do przodu, na przekór wszystkiemu. To, póki co, musi wystarczyć. Było naprawdę ciężko, jednak teraz robi się po prostu piekielnie. Tempo dramatycznie spada.

Bunkrów nie ma, ale… jest fan.

– Porządne śniadanie zjedliśmy 30 km dalej. Oczywiście przyjęliśmy odpowiednią dawkę tabletek. Tak, to było już przegięcie. Ale ten projekt z założenia takim przegięciem miał być. Co 20 km zatrzymujemy się na masaż, żele, tabletki, energetyki i na trasę. Było beznadziejnie źle, aż w końcu w Gdańsku zobaczyliśmy morze. Cholerne polskie morze, jeszcze 48 godz. wcześniej byliśmy na Śląsku, a teraz widzimy fale. Dojechaliśmy pomimo wszystko. To było małe zwycięstwo. W tym momencie dostaliśmy głupawki, poczuliśmy, że już jedną nogą jesteśmy na mecie. Wszystkie bóle zniknęły, krzyczeliśmy do ludzi, że jesteśmy z Tychów, że jedziemy na Hel na rowerach w niecałe trzy dni. Biła od nas energia, pasja, radość i zwycięstwo. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że wszystko tak naprawdę jest w głowie, że ból nie istnieje, a ja jestem w stanie zrobić dużo więcej, niż jestem sobie w stanie uzmysłowić. Miedzy Gdańskiem a Sopotem mieliśmy znowu średnią powyżej 30 km. To było wspaniałe – z błyszczącymi oczami wspomina Adam.

I trwało tylko chwilę. Morze zniknęło z horyzontu. Do celu pozostało 80 km drogą szybkiego ruchu. Znów trzeba było ciężko i z wielkim mozołem pracować. Do Władysławowa jechali bez żadnej przerwy. Było to 50 km okupione żrącym bólem. Podjazdy bezlitośnie zwalniały duet do prędkości 7 km/h. – W pewnym momencie wymiękliśmy w połowie podjazdu. Musieliśmy odsapnąć, usiąść i złapać oddech. I wtedy zaczęły dziać się czary. Przejechał samochód trąbiąc wniebogłosy. Myśleliśmy, że znów ktoś się spina, że drogę zajmujemy, bo zniknął za zakrętem. Ale zawrócił, zatrzymał się facet i krzyczy z radością do nas, że nas obserwuje „na fejsie”, że nam kibicuje i że w ogóle jesteśmy mega goście. Zbija z nami piątki, zwracając się do nas po imieniu i wciąż komplementując i wypytując o nasze kontuzje. Wymieniliśmy się uprzejmościami i jak odczarowani ruszyliśmy w drogę. Jak tylko zrobiliśmy ten podjazd, a samochód naszego fana zniknął na horyzoncie, cały znój wrócił bezlitośnie.

Bieg po kropkę nad „i”.

Duet w słabym tempie dociera do Władysławowa, czyli do ostatniego punktu przed cyplem Helu. Pozostaje 35 km prostej drogi do upragnionego celu i 1,5 godziny. – Znów dostaliśmy głupawki, najedliśmy się słodyczy i ruszyliśmy w drogę. Chyba już trochę traciliśmy kontakt z rzeczywistością, bo gadaliśmy straszne głupoty. To już był ten poziom zmęczenia. Ale na trasie byliśmy znów rześcy jak nigdy. Dawid ostro zaatakował i miałem cholernie ciężko utrzymywać jego tempo. Ten chłopak naprawdę jest niesamowity. Jedziemy półwyspem zabójczym tempem, jedziemy po zwycięstwo, które jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy już tylko donieść, postawić kropkę nad „i”… i Dawid łapie gumę 26 km od celu.

Przypomnieć należy, że tyski duet poruszał się na dość nietypowym ogumieniu, którego zmiana (4 opony) w serwisie trwała 1,5 godziny. Na stanie nie mają zapasowego koła, jedynie dętki, ale nie mają sprzętu, aby zdjąć oponę. Nad sprawą pochylił się zawodowy triathlonista, niestety nie dał rady, twierdząc, że pierwszy raz w życiu widzi taką oponę. Pozostaje 26 km do mety i około godziny. Dawid bierze rower na plecy i rozpoczyna bieg po kropkę nad „i”. W międzyczasie support udaje się do wypożyczalni rowerów i wypożycza popularnego „górala” na dużo mniejszych kołach. – Ten człowiek jest niesamowity, na tych 26-calowych kółkach utrzymywał stałą prędkość powyżej 30km/h. Udzielił mi się ten jego entuzjazm i nie miałem problemu utrzymywać to szaleńcze tempo, mając 640 km za sobą.

Sprintem na metę.

Tyszanie dokręcają ile sił w nogach. W końcu pojawia się zielona tabliczka z napisem Hel. To działa jak wrzucenie ukrytego turbo biegu. Patrzą na zegarek, który pokazuje 65,5 godziny od startu. Na starówkę, gdzie ustalili sobie metę pozostaje 10 km. – Mieliśmy to już w garści, trzymaliśmy mocno zębami. Nie było mowy, żeby się nie udało. Na podjazdach osiągaliśmy prędkości ponad 30 km/h. Ścigaliśmy się jak dzieci. W końcu wpadamy na starówkę jak te dziki… a tam nadmuchana ogromna meta, spiker wykrzykuje nasze imiona, tłum ludzi wita nas oklaskami, ktoś wręcza nam butelki szampana, ktoś inny chce zrobić sobie z nami fotkę i czujemy się jak co najmniej zwycięzcy Tour de France. Dziewczyny skontaktowały się z lokalnymi samorządowcami, by zorganizowac nam tę niespodziankę. Jak ich tu nie kochać. Tego dnia wygraliśmy dużo więcej niż jakiś tam francuski konkurs, wygraliśmy ogromną wiarę w swoje możliwości. Tak zrodził się duet Iron Guys 13. Obserwujcie nas w mediach społecznościowych. Jesteśmy głodni, ambitni i wiemy jak diabłu śmiać się prosto w twarz, przechodząc przez piekło.

Tysiące dla Hospicjum.

Podczas całej akcji udało się zebrać prawie 6 tys. zł. Za cel panowie ustalili sobie 20 tys. Mają zamiar licytować sprzęt, jaki im towarzyszył w trasie, na charytatywnych aukcjach. – Poza tym nasz sponsor pan Darek z Polskiego Sadu, powiedział, że o nic nie mamy się martwić i nam pomoże. Komu jak komu, ale jego słowom absolutnie ufamy – dodają.

Projekt Hel wspierali: Fundacja Śląskie Hospicjum dla Dzieci Świetlikowo, Decathlon Bielsko-Biała, datEnergy, Polski Sad, Octagon, Octagon Tychy – sklep z odzieżą, Pakamedia.pl, ALE – Active Life Energy, PIZZA LUKA, Sej-G/Forever HARD, Lakiernia Proszkowa Harres, Barry – Twoje klapki i wkładki, MM Akustik, ART Rich-Bud, Avanti Steak House, Vipmar Tour Przewóz osób.

Kamil Peszat Fot. arc.

 

1 KOMENTARZ

  1. Brawo panowie! Też trochę jeżdżę rowerem, ale trasy mam maksymalnie 130-150 km. Czegoś takiego jak Wy w życiu bym się nie podjął. Wielki szacun dla Was.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.