Skoczeń o Beksińskim

0
330
For. Jarosław Mikołaj Skoczeń. Fot. Kamil Peszat

26 sierpnia w Tichauer Art Galery odbyło się spotkanie z byłym dziennikarzem Antyradia Jarosławem Mikołajem Skoczeniem, autorem książki o Zdzisławie Beksińskim: „Detoks. Zdzisław Beksiński, Norman Leto. Korespondencja, rozmowa” oraz „Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia”. Wydarzenie towarzyszyło wystawie „Beksiński na Śląsku”.

Pierwsze spotkanie

– Pana Beksińskiego poznałem w 2000 roku. Prowadziłem wówczas firmę fonograficzną SPV Poland. W latach 90. i na początku XXI wieku posiadaliśmy prawa autorskie do wielu znanych zespołów muzycznych. Mieliśmy również prawa do ulubionego zespołu Tomasza Beksińskiego, syna pana Zdzisława, The Legendary Pink Dots. Dlatego wymyśliliśmy, wraz z moimi partnerami, że poprosimy pana Beksińskiego, aby zgodził się, by na okładkach płyt były jego grafiki. Bardzo się bałem tego spotkania, nie wiedziałem czego się spodziewać, a wiedziałem, że nie będzie łatwo – mówił Jarosław Mikołaj Skoczeń.

Artysta był osobą szalenie nieufną w pierwszym kontakcie. – Beksiński był znany z tego, że bardzo niechętnie spotykał się z ludźmi. Bardzo niechętnie kogoś zapraszał do domu. Gdy udało mi się w końcu go przekonać do spotkania i zapukałem do drzwi, poprosił mnie, aby zadzwonić do niego na komórkę. Zadzwoniłem do niego na komórkę, następnie wyjrzał przez olbrzymie metalowe drzwi i zerkał na mnie złowrogo. On był strasznie nieufny w stosunku do ludzi. W jednej z rozmów ze mną powiedział: „Otworzę drzwi, a tam zamiast sierotki Marysi będzie niedźwiedź i mnie zabije”. Tak reagował Beksiński – dodawał Skoczeń.

Niedoszły pianista

– Nie znosił, gdy mówiono do niego „mistrzu”, a był człowiekiem wielu talentów. W młodości chciał zostać pianistą, świetnie czuł i znał się na muzyce. Wypadek podczas zabawy niewypałem sprawił jednak, że stracił kawałek palca. Następnie chciał zostać reżyserem, ale jego ojciec stopował te plany, twierdząc, że ze sztuki się nie utrzyma. Ukończył architekturę. W latach 50. zaprojektował model autobusu do złudzenia przypominający te, które znamy obecnie. Beksiński był też strasznie szczery. Z jednej strony nie lubił „spędów”, jak on to nazywał, z drugiej natomiast w bezpośredniej rozmowie potrafił rozmawiać o bardzo intymnych rzeczach. Mówił chociażby o swoim zamiłowaniu do filmów dla dorosłych. Osoba o wielkiej kulturze, dużym obyciu, klasie i wiedzy. Zawsze podkreślał, że jego zdaniem wie zbyt mało w danej dziedzinie, po czym opisywał ze szczegółami wydarzenia ze świata polityki, sportu i ekonomii – opisywał bohatera Jarosław Mikołaj Skoczeń.

– Nie był zapraszany na spotkania środowiska artystów. Uważali, że jego obrazy są kiczowate, a dorobił się na nich fortuny – dodawał Skoczeń. – Jego obrazy nigdy nie miały nazw, miały kody, które znał tylko Beksiński. Dlaczego? Otóż powód jest bardzo prosty, artysta bardzo bał się płacenia podatków i specjalnie szyfrował, ile w danym roku namalował obrazów i ile na nich zarobił – wieńczył.

Beksiński i Norman Leto

Norman Leto, a właściwie Łukasz Banach, to bardzo ważna postać w życiu Zdzisława Beksińskiego. O historii ich znajomości powstała książka. Wielki polski malarz traktował 19-latka jak syna.

– W głębi duszy chciał, aby jego rodzony syn Tomasz był taki jak Norman. Relacja pomiędzy starszym panem, a młodym chłopakiem była bardzo pasjonująca. Beksiński nigdy nie zapraszał nikogo do domu, a Norman Leto mógł u niego nocować. Nie pokazywał nigdy nikomu swoich obrazów przed ich skończeniem, zaś Norman był jedyną osobą, która za pomocą zdjęć w internecie, raczkującym wówczas w Polsce, widział prace Zdzisława Beksińskiego przed ich ukończeniem. Panowie wymieniali się uwagami dotyczącymi swoich prac. Beksiński słuchał w skupieniu uwag nastoletniego wówczas Normana i wdrażał je w życie w swoich pracach. To było inspirujące. Dzięki uprzejmości Normana powstała książka. Jestem szczęśliwy, że to właśnie ja mogłem opowiedzieć historię ustami Normana Leto – wyznawał Skoczeń, mając na myśli książkę „Detoks. Zdzisław Beksiński, Norman Leto. Korespondencja, rozmowa”.

Chował swoje obrazy

Zdzisław Beksiński chciał zostać zapamiętany, by zostało coś po nim „na wieki”. W tym celu malował najpiękniejsze obrazy, nad którymi pracował czasem po kilka miesięcy. W obawie przed tym, że te obrazy mogą zniknąć i już nigdy nie wrócić, chował je przed swoim marszandem. – Za każdym razem, gdy przychodził marszand po kolejną partię obrazów do jego galerii w Paryżu, Beksiński chował te najładniejsze obrazy do piwnicy. Oddawał je potem do Muzeum Historii Sztuki w Sanoku. Chciał, by w jego rodzinnym mieście ludzie o nim pamiętali. Pewnego razu burmistrz Sanoka wpadł na pomysł, by odbudować rodzinny dom Beksińskiego i tam umieścić jego prace. Artysta był przerażony. Ze strachem w oczach mówił: „Przecież ja miałem drewniany dom, czy oni zwariowali? Wybijcie im to z głowy! Będzie pożar i nic po tych obrazach nie pozostanie, a w muzeum zostaną na wieki” – opowiadał Jarosław Mikołaj Skoczeń.

Rozmowa z gościem Tichauer Art Gallery trwała około godziny. Na każde pytanie zebranych w Browarze Obywatelskim miłośników talentu Zdzisława Beksińskiego odpowiadał bardzo wyczerpująco. Sypał jak z rękawa anegdotami, dotyczącymi jednego z najsłynniejszych polskich malarzy. Przygotował również prezenty dla tych, którzy wybrali się na spotkanie. Rozdawał swoje książki oraz tomiki poezji, przyozdobione grafikami Zdzisława Beksińskiego.

Wystawę „Beksiński na Śląsku” odwiedzać można do 23 września, jest dostępna codziennie do godziny 21.

Arkadiusz Dębowski