Umrzeć i jeszcze trochę przebiec

1
977
Damian Drogosz. Fot. arch. pryw.

Damian Drogosz z Tychów wystąpił w trzeciej edycji Ninja Warrior Polska i zakwalifikował się do ścisłego finału. Z torem eliminacyjnym poradził sobie w świetnym czasie 2:22:05 (najlepszy czas eliminacji).

Podstawowe pytanie. Jak pan się tam znalazł?

– Po prostu zgłosiłem się. Nie potrzebowałem zachęt, sam sobie wyznaczam cele do osiągnięcia, często absurdalne. Ten wydał mi się ciekawy – wystąpić w programie i pokonać tor. Nie sądziłem, że mnie wybiorą, bo do pierwszej edycji było ok 10 tys. zgłoszeń. Wzięli mnie jako zawodnika rezerwowego, spędziłem na planie zdjęciowym cały dzień i mogłem przyglądać się zmaganiom uczestników. Myślę, że sporo mi to pomogło podczas tegorocznej edycji. Po pierwsze tak się nie stresowałem, po drugie przez te 10 godzin na planie zdążyłem się większość przeszkód nauczyć na pamięć. Nie liczyłem, że jednak wezmą mnie do kolejnej edycji, bo nie miałem żadnej „historii”. Nie jestem alkoholikiem po przejściach, nie wychowały mnie wilki, zarabiam na życie jako budowlaniec i jestem szczęśliwie zakochany – jednym słowem nuda. Napisałem więc w karcie zgłoszeniowej, że nie będę niczego wymyślał, kocham moją smerfetkę i tyle.

I dostał się pan, przeszedł eliminacje z najlepszym czasem i koniec końców będziemy oglądać pańskie zmagania w finale. Jest satysfakcja?

– Pewnie, że jest. Moim planem było nacisnąć ten guzik. Na drugiej przeszkodzie już zrobiło mi się gorąco, bo osunęła mi się jedna ręka i sytuacja była nietęga. Prawie spadłem do wody, ale szybko się ogarnąłem i udało się zażegnać zagrożenie. Od jakiegoś czasu borykam się z rwą kulszową i trochę mi ból przeszkadzał podczas programu, nie chciałem o tym wspominać na wizji, żeby później nie było gadania, że się głupio tłumaczę. Ale faktycznie była to pewna niedogodność.

Były specjalne przygotowania pod program?

Trudno tu mówić o specjalnych przygotowaniach. Trzymam formę cały rok a nawet całe życie. Co roku startuję w licznych biegach z przeszkodami jak np. Runmageddon. Obiektywnie patrząc to sam tor Ninja Warrior nie jest jakoś wyjątkowo ciężki do przejścia. Jego trudność głównie polega na tym, że ma się tylko jedną jedyną próbę, a tę ogląda cała Polska. Myślę, że większość zawodników poradziłaby sobie z torem przy kolejnym podejść.

Mocny chwyt się chyba przydał? Wszak startował pan kiedyś w zawodach siłowania na rękę.

Faktycznie się przydały lata spędzone na siłowaniu. Swego czasu zdobyłem dwukrotnie wicemistrza kraju o byłem w kadrze Polski. Jeździłem również ma mistrzostwa Europy cz Świata. Bez większych sukcesów, poza tym po 5 latach dopadły mnie kontuzje i musiałem zrezygnować. Przerzuciłem się wtedy na bieganie. Potem na bieganie po schodach, a od 4 lat pokonuje wspomniane tory przeszkód. Staram się startować tak co 3 miesiące, aby się nie zasiedzieć. Ogólnie jestem raczej z tych co nie potrafią siedzieć i się nudzić. Ostatnio zainteresowałem się jogą z powodu wspomnianej dolegliwości. Żaden lekarz nie jest mi w stanie pomóc, więc wziąłem sprawy w swoje ręce i muszę przyznać, że widzę efekty.

Największy sukces sportowy?

W 2019 r. wygrałem w kategorii masters Runmageddon. Jeżeli chodzi o popularność, to występ w Ninja Warrior jest niewątpliwie największym sukcesem. Moim osobistym największym osiągnięciem to dojechanie z Tychów na Mazury rowerem w 48 h. Zrobiłem wówczas 670 km na takim zwykłym rowerze górskim. Po 280 km zaczęła mnie noga boleć i ledwo doszedłem do motelu. Na drugi dzień ból nie zniknął, ale mój cel także, więc wsiadłem na rower i dokręcałem te kolejne 390 km. To była prawdziwa walka ze sobą. Tak, gdybym miał wybrać swoje największe osiągnięcie sportowe, to właśnie tamto zwycięstwo uważam za swój największy sukces.

Po co pan to zrobił?

Dość często mnie o to pytają. Po co ja wyznaczam sobie te kolejne cele, po co sprawdzam, gdzie jest moja granica. Odpowiedź jest tak prosta, jak to pytanie. Bo mogę. Mogę pokazać samemu sobie, że ludzkie granice są zdecydowanie dalej, niż nam się wydaje. Kiedyś uważano, że nie jest możliwe przebiec 100 m poniżej 10 sekund. Do czasu, aż Jim Hines nie złamał tego czasu. O dziwno, po nim w tym samym roku ten czas złamali kolejni. Nasz mózg to zadziwiająca struktura. Kiedy otrzymuję pierwsze sygnały, że dochodzę do swoich granic, to wiem, że dobiłem zaledwie do 30% swoich możliwości. To mechanizm, który ma za zadanie zabezpieczyć siły i energię na sytuacje krytyczne. Ale ja chcę sprawdzić, gdzie te moje zapasy się kończą. Jeden pasterz z Australii przebiegł 875 km podczas biegu Melbourne-Sydney. Miał 61 lat, na starcie pojawił się w roboczym ubraniu i kaloszach. Biegł przez 5 dni, 15 godz. i 4 minuty, pobijając rekord biegu o 2 dni. Nie wiedział, że można spać podczas zawodów. Ta historia mnie zainspirowała. Później sam wystartowałem w kaloszach w biegu na 10 km i zacząłem badać te swoje granice. Raz ułożyłem sobie taki pięciociobój – 20 km biegu, 200 km rowerem, 200 pięter po schodach, 200 metrów przechadzki na rękach (z przerwami) i 200 pompek na koniec w 20 godz. Zrobiłem to 19 h 55 min. Dochodzę do wniosku, że jak kiedyś umrę podczas jakiegoś biegu, to potem jeszcze trochę przebiegnę.

 

1 KOMENTARZ

  1. Fajnie,niezly twardziel z ciebie.pamietam cie jeszcze z silowni relaks na rolnej.powodzenia

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.