Maluję prawdę, którą zobaczyłem

0
505
Fot. Wiktoria Germanek

Stanisław Mazuś mieszka i tworzy w Tychach od ponad pół wieku. Spod jego pędzla wyszły niezliczone pejzaże naszego miasta. Jego charakterystyczny styl – naturalizm przesycony emocją, uchwytywanie unikalnej chwili, światła i koloru, jaki zdarza się tylko przez moment przy wschodzie lub zachodzie słońca – jest nie do pomylenia z innym.

W listopadzie artysta skończył 80 lat i z tej okazji, w ramach przygotowań do jubileuszowej wystawy, jaka będzie miała miejsce w Galerii :Obok” (gdy tylko warunki na to pozwolą), obszerną rozmowę z twórcą w jego pracowni przeprowadził kurator galerii Wojciech Łuka. Nagranie z rozmowy zostanie opublikowane w mediach społecznościowych TGS „Obok”.

Wojciech Łuka: – Zastajemy Stanisława Mazusia przy wykonywaniu kolejnej pracy. Widząc tu obrazy podpisane datą 2020 nie muszę już zadawać pytania czy nadal, w wieku 80 lat masz siły i energię, by tworzyć. Nie przechodzisz jeszcze na emeryturę?

Stanisław Mazuś: – Mogę nawet powiedzieć, że z wiekiem coraz bardziej chce mi się malować. Ja należę do takich twórców, którzy gdy im coś zagra we krwi, gdy coś poczują, to wchodzą w stan pewnej euforii i to nie dałoby człowiekowi spokoju, gdyby nie chwycił za pędzel. Gdy coś zobaczę, jakieś zjawisko malarskie, gdy to mnie emocjonalnie „kopnie”, to chcę to zrealizować, chce ten moment zatrzymać, pokazać, zmierzyć się z tym. Artysta musi się emocjonalnie mierzyć z tym, co widzi, słyszy i czuje, żeby to zatrzymać, przekazać, przetransponować swoimi środkami na coś trwałego. I to jest to, co nie pozwala mi się zatrzymać się, iść na emeryturę. Im jestem dalej posunięty w latach, tym więcej widzę, tym więcej mnie pobudza, daje mi tego „kopa”.

Ogromna część twojego życia to były wyjazdy, plenery, byłeś w tym bardzo aktywny. Ile najwięcej plenerów „zaliczyłeś” w jednym roku?

Zdarzało mi się być na 10, nawet 11 plenerach w ciągu roku. Dostawałem mnóstwo zaproszeń na plenery, w Polsce i za granicą, a im więcej jeździłem, tym więcej ich dostawałem. I chętnie z nich korzystałem, bo zawsze mnie ciekawiło i intrygowało jakie zjawiska tam spotkam, jakich ludzi. Zawsze chciałem zostawić jak najwięcej swoich śladów w tym miejscu, w którym jestem. Ja nie potrafię na plenerze za dużo pić kawy czy rozmawiać, ciągle myślę o malowaniu. Na ogół wychodzę w plener o 5. rano i maluję aż do zachodu słońca

Trzeba to podkreślić, że należysz do artystów, którzy rzeczywiście malują w plenerze. Wielu robi tylko zdjęcia, szkice, a maluje w pokoju. Jaka jest różnica między malowaniem w przestrzeni, gdzie zmienia się światło, zmieniają się warunki, może nas zaskoczyć deszcz, a malowaniem w pracowni?

Ja jestem człowiekiem emocji i lubię malować na podstawie moich emocji. Nie ze zdjęcia czy studium rysunkowego, tylko od razu, na miejscu chwycić za pędzel. Nie kombinuję, nie deformuję niczego, tylko staram się pokazać prawdę, którą ja w tym danym momencie zobaczyłem. W plenerze dzieją się rzeczy tak niesamowite, że gdyby się za długo zastanawiać, to nic bym nie zrobił. To trzeba brać od razu. Zawsze nosiłem ze sobą kasetę, rozkładaną sztalugę i stołeczek rybacki. Mogłem to nieść ze sobą kilka kilometrów zanim coś ciekawego się pokazało. Miałem kilka sprawdzonych pędzli i opanowałem tę „szybką” metodę na tyle, że potrafiłem w ciągu 10 minut, czasem w pół godziny złapać istotę zjawiska. Jakbym wchodził w trans, ciach ciach i jest obraz. I już nic więcej, bo można tylko zepsuć. Ale zdarzało mi się też malować jeden obraz przez wiele lat, wracać do niego, coś zmieniać, poprawiać. Dlatego niektóre obrazy mają po kilka dat. Mam kilka obrazów, które są perełkami, które kocham i one nie są do sprzedania.

Czy wiesz ile obrazów powstało w czasie tych kilkudziesięciu lat swojej twórczości?

Mogę powiedzieć, że od 1982 do dzisiaj powstało ich około 6 tysięcy. I jeszcze nie mam dosyć (śmiech). Do roku 82 miałem inna sytuację, malowałem mniej. Trzeba było wychowywać dzieci, zapewnić byt rodzinie. Dzieliliśmy się z żoną, też artystką, czasem przeznaczonym na twórczość. Wtedy byłem mniej wydajny.

Skończyłeś studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Kiedy przyjechałeś na Śląsk, do Tychów i jakie były przyczyny, że osiadłeś właśnie tutaj?

Przyczyna była prosta; warunki mieszkaniowe. Ja wychowałem się w Lublinie. Gdy wyjeżdżałam na studia do Warszawy, zostawiłem matkę z ojczymem i jeszcze dwojgiem dzieci w jednoizbowej suterenie. Więc akademik to były dla mnie luksusy. Mieszkałem w „Dziekance” na Krakowskiem Przedmieściu. Po studiach nie myślałem o powrocie do Lublina, w rodzinnych stronach nie miałem perspektyw. Moja żona pochodziła z Tychów, a one miały już wtedy sławę nowoczesnego, rozbudowującego się miasta. Przyjechaliśmy więc tutaj, to było w 1968 roku. Na początku mieszkaliśmy u teściowej na osiedlu A. Mieliśmy już dzieci, była ciasnota, ale jakoś to było na przeczekanie. Gdy teściowa jeździła do pracy, ja zajmowałem kuchnię i tam powstawały moje obrazy. Za „Wiejskiego listonosza”, który powstał w tej kuchni, dostałem nawet nagrodę w konkursie ogólnopolskim w Zachęcie w Warszawie. Muszę powiedzieć, że przez całe życie miałem szczęście do ludzi, zawsze ktoś mi pomógł, podał rękę. Bodajże w 1970 roku zrobił to Eryk Pudełko, który zaproponował, bym przejął po nim etat projektanta wnętrz w Tyskich Zakładach Gastronomicznych. Projektowałem wnętrza dla tyskich barów i restauracji. Do tego miałem stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki, od czasu do czasu zdarzały się jakieś nagrody. Była to już pewność i stabilizacja. Miałem też swoją pierwszą wystawę w Teatrze Małym. Wiosną 1968 roku, będąc na spacerze z córką i dopiero poznając Tychy zobaczyłem Teatr Mały, jeszcze chyba w budowie. Zobaczyłem w środku, przez okna plansze wystawowe, więc wszedłem, żeby zapytać co tu będzie. Pani dyrektor wyszła do mnie i powiedziała, że oprócz działalności scenicznej, będą też pokazywane obrazy. Zapytała czy jestem twórcą i czy byłbym zainteresowany. I tak się stało, że byłem pierwszym wystawiającym. Hubert Chwalczyk, który był wówczas kierownikiem referatu kultury, zrobił ze mną wywiad i opublikował go w „Echu”, wraz z relacją z tej wystawy. Przez ten wywiad zainteresowali się mną Ewa i Marek Dziekońscy, którzy w tym czasie budowali wysoki blok, jeden z najwyższych w tym czasie w mieście – dwunastopiętrowy z dodatkową nadstawką jako trzynaste piętro. Zaproponowali mi, że zrobią tam pracownię i że możemy dostać to pomieszczenie, będziemy pierwsi na liście.

Trzeba tu wyjaśnić, szczególnie młodym odbiorcom, że ówczesne władze administrujące tym nowym, socjalistycznym miastem – władze dziś tak często opluwane, bo komunistyczne – doszły do wniosku, że miasto zamieszkałe w 90 procentach przez robotników nie będzie w pełni spełniało swojej roli, jeśli nie będzie tu twórców. I tych twórców ściągały, zachęcały ich by się osiedlali. Między innymi oferując im mieszkania. Te najwyższe piętra to są właśnie takie mieszkania – z dużym metrażem, dobrze doświetlone, z wydzieloną pracownią. Osiedlali się w nich plastycy, architekci.

Dla mnie to mieszkanie to był raj. Miałem tam wspaniały pejzaż, mogłem wyjść na dach i malować te przestrzenie, które teraz są zabudowane, ale wtedy były to łąki i pola. Ale niestety to mieszkanie nie nadawało się, żeby tam długo mieszkać. W środku mieszkania była maszynownia windy, wszystko drgało, jak ktoś był wrażliwy, to miał problemy ze snem. Drugi mankament był taki, że dookoła był dach wyłożony papą i smołowany. Latem to się nagrzewało i smród był taki, że nie dało się otworzyć okna. Dlatego niedługo przeprowadziliśmy się do kolejnego mieszkania.

A jednak ciekawa ta droga z sutereny aż na dach 13-piętrowego wieżowca.

Potem mieszkałem na 5. piętrze, a pracownię miałem na parterze. Miałem już dobre warunki, brałem udział w wystawach, dużo pracowałem na to, żeby zaistnieć jako malarz, żeby mój warsztat się rozwijał. Przez starszego kolegę Olgierda Bierwiaczonka zostałem wciągnięty do ogólnopolskiej grupy malarzy realistów.

Przez cały czas byłeś też członkiem Związku Artystów i Plastyków. Tu znów wyjaśnienie dla osób młodszych – wówczas przynależność do związku oznaczała możliwość robienia zakupów w sklepach dla plastyków, zaopatrywania się w materiały, które dla innych były nieosiągalne. Bez tego nie można było kupić farb.

W naszym okręgu byłem na tyle aktywny, że w koledzy zrobili mnie sekretarzem. Wtedy związek starał się o to, by były emerytury dla twórców. Żeby członek związku miał prawo do świadczeń, musiał przedstawić opinię, coś w rodzaju cv i ja im te zasługi referowałem, wypisywałem. Musiałem znać każdego, o każdym coś wiedzieć. To była ogromna praca, którą wykonywałem społecznie, kosztem mojego czasu na pracę twórczą.

Przez lata doczekałeś się wielu miłośników Twojego malarstwa, a nawet wielu kolekcjonerów twoich obrazów. W Galerii „Obok” przygotowujemy z okazji jubileuszu Twoich 80. urodzin wystawę, która będzie szczególna, bo wszystkie prezentowane prace będą pochodziły z jednej prywatnej kolekcji. Ty sam podkreślałeś, że ta kolekcja jest szczególna.

Jest to jedyna kolekcja utrzymywana z tak wielką pieczołowitością. Zawsze, gdy wchodzę do tego domu, to zauważam jak bardzo jest tam widoczna miłość do sztuki i do obrazów. Jak one są pieczołowicie oprawione i wyeksponowane. Od malutkich formatów do tych większych, każdy obraz jest tam pokazany tak, jak gdyby był prawdziwą perłą. I to jest dla mnie budujące. Cieszę się, że ta kolekcja zostanie udostępniona szerszemu gronu odbiorców. Myślę, że dla nich będzie to również wyjątkowe doznanie.
Termin wystawy niestety nie jest nam jeszcze znany, bo to będzie zależało od tego jak długo będziemy podlegać ograniczeniom związanym z pandemią. Ale jest ona w przygotowaniu i na pewno będziemy chcieli ją zaprezentować najszybciej jak to będzie możliwe.

Rozmawiał Wojciech Łuka

Zredagowała Sylwia Witman