Adam Bielecki pozdrawia z Kalimnos

    0
    752

    Rozmawiamy z czołowym polskim himalaistą Adamem Bieleckim.
    Epidemia zmusza wszystkich do zmiany planów, wprowadza w codzienne życie wiele ograniczeń, stawia znak zapytania przed najbliższą i dalszą przyszłością. Nie inaczej jest w przypadku himalaistów. Gdyby to był normalny czas, powoli kończyłyby się przygotowania do zimowej wyprawy na K2, a nadchodziły emocje i tygodnie oczekiwań na pomyślne wieści spod niezdobytego zimą ostatniego ośmiotysięcznika. Tak się jednak nie stało, z powodu zagrożenia epidemicznego wyprawę już w czerwcu postanowiono przełożyć na zimę 2021/2022. Co zatem himalaiści robią w czasie epidemii? Na pewno się nie nudzą. Tak przynajmniej jest w przypadku Adama Bieleckiego, który obecnie przebywa na greckiej wyspie Kalimnos.

     

    – Wspinanie się w Grecji to element treningu?

    Adam Bielecki: Tak, ale nie tylko. Choć całe życie bardzo kochałem wspinanie sportowe, techniczne, to jednak zawsze brakowało mi czasu, by mu się w pełni poświęcić. Trening pod wspinanie sportowe wymaga ciągłości, wielu miesięcy systematycznej pracy. A w moim przypadku ta ciągłość zaburzana była kilkutygodniowymi wyprawami. Oczywiście przygotowując się do wypraw, trenowałem w skałkach, bo to dobra podbudowa do późniejszej wspinaczki w górach wysokich, jednak podczas wypraw w góry wysokie tę „skałkową” formę szybko się traci i trzeba potem zaczynać niemal od zera. Z tych też względów mój poziom we wspinaczce sportowej utrzymywał się przez wiele lat na jednakowym poziomie – niezłym, ale nie wysokim. W tym roku jednak, na skutek epidemii, nie ma wypraw i spowodowanych nimi przerw w treningu, dlatego moja sportowa, wspinaczkowa forma dopisuje. Kilka dni temu zrobiłem zresztą „życiówkę” – pokonałem najtrudniejszą drogę sportową w swoim życiu, co jest dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji.

    – Można powiedzieć, że dobrze składa, bo na przyszłorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Tokio po raz pierwszy rozdane zostaną medale we wspinaczce sportowej…

    – Niezły żart… Określiłbym siebie jako średniozaawansowanego wspinacza sportowego, bez wyczynowych ambicji medalowych. Wspinaczka sportowa to po prostu nie moja specjalność i traktuję ją bardziej jako hobby i element treningu. Chociaż prawdę mówiąc, to obecne moje wspinanie sportowe, w które się bawię, jest pod kątem treningu poniekąd sprzeczne ze wspinaczką wysokogórską i mojego trenera Karola Henniga, przyprawia o ból głowy. Wiem, że czasami chciałbym wszystkiego po trochu – szybko poruszać się w górach wysokich i jednocześnie dobrze wspinać się sportowo. Nie do końca da się to pogodzić, a już na zawodowym poziomie – na pewno nie.

    – Takiego roku jeszcze nie było – bez wypraw w Himalaje i góry wysokie.

    – Choć niektórzy z moich znajomych wyjeżdżają do Pakistanu lub do Ameryki Południowej, to po pierwszym lockdownie zdecydowałem że nie ma sensu robić poważnych planów wyprawowych na rok 2020. Organizacja wprawy to duży wysiłek organizacyjny, czasowy, logistyczny, finansowy. W takich czasach łatwo sobie wyobrazić sytuację, że zaplanuję wyprawę, zbiorę fundusze, zespół, a na kilka dni przed odlotem zamkną lotniska… Postanowiłem poczekać, przeznaczyć ten czas na trening, na wspinanie techniczne.

    – Podczas tych epidemicznych miesięcy długo w domu pan nie zabawił. Rower to nowa pasja?

    – Zdecydowanie. Początek epidemii rzeczywiście spędziłem w domu i jak większość sportowców trenowałem on-line. Przyznam, że solidnie się przykładałem. Dużo ludzi przytyło, ja schudłem, poprawiłem kondycję. Uregulowałem rytm życia – bez wyjazdów, spotkań, prelekcji łatwiej było o regularne posiłki, więcej snu i więcej czasu na treningi. Kiedy jednak w kwietniu minął lockdown, ale nadal niewskazane było jeździć w skałki i w góry, do których zresztą mieszkając w małej wsi w Wielkopolsce i tak mam daleko, przesiadłem się na rower. Coś musiałem robić, bo jestem osobą uzależnioną od ruchu, od aktywności fizycznej, a okolica, w której mieszkam, sprzyja podróżowaniu rowerem po leśnych drogach i wśród pól. Jestem człowiekiem, lubiącym wyzwania, dlatego wysoko zawiesiłem sobie poprzeczkę – postanowiłem wystartować w ultramaratonie rowerowym „Wisła 1200”. Polega on na przejechaniu 1200 km wzdłuż Wisły – od źródeł rzeki na Baraniej Górze do jej ujścia w pobliżu Gdańska. To jedna z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejsza tego typu impreza rowerowa w Polsce. Byłem ciekaw, czy w ciągu trzech miesięcy od zakupu roweru i pokonania pierwszych 100 km, dam radę przejechać taki dystans, debiutując w zupełnie nowej dla mnie dyscyplinie. W planie miałem dojechanie do mety w założonym przez organizatorów limicie 200 godzin. Tymczasem ukończyłem wyścig w niezłym czasie 131 godzin. Na 400 zawodników, z których 300 ukończyło zawody, zająłem 101. miejsce. A więc „prawie pierwsza setka”… Myślę, że czekają mnie kolejne rowerowe wyzwania – zostałem niedawno ambasadorem szwajcarskiej firmy BMC i dostałem nową maszynę typu gravel, będącą połączeniem roweru szosowego i górskiego. Bardzo mi ten typ roweru odpowiada, bo lubię szybką jazdę, ale w terenie, po nieutwardzonych drogach.

    – Trochę wspinania i podróżowania jednak było. Wyjazd w Alpy i przejście Drogi Cassina na Piz Badile, skałki podczas festiwalu podróżniczego na egzotycznej wyspie Reunion, potem festiwal w Opolu, a teraz Grecja…

    – Kiedy pojawiły się pierwsze możliwości wyjazdów, pojechałem na Piz Badile. Od dawna chciałem przejść drogę Cassina na północnej ścianie, ale nigdy nie było na to czasu. To 900 metrów trudnego, technicznego, wspinania. Potem był wyjazd na Festiwal Filmów Podróżniczych na Reunion – przepiękną wyspę na Oceanie Indyjskim. Pobyt tam także wiązał się ze wspinaniem, ale przy okazji polatałem też na paralotni, spróbowałem kanioningu, żeglowałem i surfowałem. Prowadziłem również prelekcje on-line, zresztą w sieci można znaleźć wideorealizację dwóch moich prelekcji – z wyprawy zimowej na K2 i letniej na Gasherbrum II. Jak pan wspomniał, odwiedziłem festiwal w Opolu, a za kilka dni, jeśli nie odwołają, mam spotkanie w Toruniu.

    – Decyzja o przesunięciu wyprawy na zimę 2021/2022 jest zrozumiała. Czy są podejmowane jakieś działania związane z tym przedsięwzięciem?

    – Robienie tak dużego projektu w obecnej sytuacji byłoby po prostu skrajnie nieodpowiedzialne, więc rozumiem i wspieram decyzję Piotrka Tomali, szefa Polskiego Himalaizmu Zimowego. Mam nadzieję, że w czasie kolejnej zimy zawitamy pod K2, jednak na ten temat najlepiej by się wypowiedział szef PHZ.

    – Jak poinformował PHZ, ostatnią wyprawę na K2 śledziło ponad 303 mln ludzi na całym świecie, a ekwiwalent reklamowy tylko tej wyprawy wyceniony został na 91 mln złotych. Media zmieniają himalaizm, wy jesteście natomiast jesteście postrzegani niczym gwiazdy sportu. To panu odpowiada?

    – I tak i nie. Akurat ta wyprawa i akcja na Nanga Parbat rzeczywiście okazały się wyjątkowo medialne. Odkąd zostałem zawodowym himalaistą, przyzwyczaiłem się do obecności mediów w moim sportowym życiu. Już podczas moich wcześniejszych wypraw, np. na Nanga Parbat, byli ze mną w bazie dziennikarze. Jednak muszę przyznać, że skala zainteresowania medialnego po powrocie do kraju z K2, była trochę onieśmielająca. W pewnym momencie było to wręcz męczące. Ale godzę się na to, taka jest po prostu kolej rzeczy. Z drugiej strony rozgłos medialny jest potrzebny w każdej dyscyplinie, ułatwia wiele spraw, także pozyskiwanie pieniędzy na kolejne wyprawy. Czasy, kiedy alpiniści pomalowali trzy kominy i za zarobione pieniądze zorganizowali wyprawę, już minęły. Dziś musimy szukać pieniędzy u sponsorów, a ci są zainteresowani medialnym rozgłosem. Generalnie – nie skarżę się, nie narzekam, bo czy nam się to podoba, czy nie, z mediami musimy żyć. Na dobre i na złe…

    – Na jednym ze spotkań mówił pan o wyprawie na Kanczendzonę z Denisem Urubko po tym, jak został zawieszony program Polski Himalaizm Zimowy. I o tym, że nie mając pieniędzy zaczął pan zbiórkę internetową. Efekt przeszedł wówczas oczekiwania. Jak pan powiedział: „Himalaiści nie mają stadionów, podium, medali, ale wtedy poczułem się, jakbym miał za sobą cały stadion kibiców”. Dużo ma pan takich dowodów sympatii, uznania ze strony fanów?

    – To rzeczywiście była wyjątkowa sytuacja, co poniekąd także zawdzięczam mediom, bo dzięki nim mam kontakt z fanami, kibicami. Nieraz mogłem się przekonać, jak wiele osób śledzi to, co robię w górach, że się tym emocjonują i mi kibicują. Dlatego bardzo cenię sobie każde spotkanie, każdą rozmowę i różne dowody sympatii i uznania, zwłaszcza na Śląsku i w Tychach, które zawsze będą moją „małą Ojczyzną”.

    – Ma pan żonę i dwoje dzieci. Czy rodzina zmienia sposób patrzenia na różne sytuacje, które zdarzają się w górach?

    – Wiele osób sądzi, że założenie rodziny zmienia postrzeganie ryzyka w górach, ale myślę, że bezpiecznym wspinaczem stałem się już wcześniej. Dlatego w tych kategoriach nie widzę zmiany w mojej działalności w wysokich górach. Jednak dużą zmianą po założeniu rodziny jest to, że podczas wypraw po prostu bardzo za nią tęsknię. Kiedyś dłuższe wyjazdy nie były dla mnie problemem. Potrafiłem cały ten mój dom spakować do plecaka, bo tak naprawdę mój dom był tam, gdzie ja byłem. Teraz to się zmieniło – tęsknię za dzieciakami i rozłąka bardziej mi doskwiera.

     

    – Pasją pana żony są konie. Pan także jeździ?

    – Staram się, jak mogę… Żona rekreacyjne się wspina, ja rekreacyjne jeżdżę konno. Jestem jednak przekonany, że niebawem mój pięcioletni syn będzie jeździł lepiej ode mnie. Konie nie są moją pasją, zdecydowanie bardziej odpowiadają mi dyscypliny, w których sam kontroluje sytuację. W jeździe konnej trzeba się dogadać z żywym stworzeniem, które często ma inny pomysł na rzeczywistość niż ja.

    – Kilka lat temu ukazała się książka „Spod zamarzniętych powiek”. Pewnie często pan słyszy, kiedy będzie następna?

    – Plany wydawnicze są, bo lada moment ukaże się mapa-zdrapka Tatr, w której przygotowanie byłem zaangażowany. Na mapie będzie można zdrapać i odsłonić zdobyte przez siebie szlaki turystyczne i szczyty. Dodatkowo wraz z ekspertami – Wojtkiem Szatkowskim i Adamem Śmiałkowskim – przygotowaliśmy specjalną nakładkę, która będzie odkrywała wspinaczkową stronę Tatr, odsłaniając najważniejsze ściany, miejsca działalności taterników. Dołączone do niej będą QR-kody, które przeniosą użytkowników na stronę internetową z filmami, w których opowiadam o swoich przygodach związanych z konkretnymi tatrzańskimi ścianami i drogami wspinaczkowymi, które w Tatrach pokonałem. Z kolejną książką natomiast się nie spieszę. Przyznam, że napisanie „Spod zamarzniętych powiek” było dość wyczerpującym procesem, poza tym zbierałem do niej materiały przez 20 lat. Potrzebuję więc czasu, by powstało coś nowego. Chciałbym, by była to naprawdę dobra książka, dlatego muszę zmartwić tych, którzy myślą, że jej wydanie nastąpi szybko.

    – Za kilka miesięcy odbędzie premiera filmu „Broad Peak”, w którym pana zagra Dawid Ogrodnik. Czego się pan spodziewa po tym filmie?

    – Cała ekipa bardzo profesjonalnie podeszła do pracy. Polecieli do Karakorum, zdjęcia kręcili w autentycznych plenerach, kilka tygodni spędzili także w Alpach na dużej wysokości, co z pewnością było poważnym wyzwaniem dla wszystkich. Bardzo szanuję reżysera Leszka Dawida i myślę, że to będzie dobry film, autentyczny, pełen emocji i pięknych zdjęć. Przyznam, że czekam na niego z niecierpliwością. Spotkałem się rzecz jasna z Dawidem Ogrodnikiem i zaplanowana na dwie godziny rozmowa trwała… cały dzień. Wziąłem go też na ściankę wspinaczkową, bo to dobre miejsce, by rozmawiać o górach.

     

    Fot. Stathis Klimis