Kamil Kiereś podsumowuje sezon 2015/2016

0
113

Cała Polska przygotowuje się do dzisiejszego (30.06 o godz. 21.) meczu Polska-Portugalia i kibicowania naszym reprezentantom walczącym o półfinał turnieju Euro 2016. A my – pozostając w atmosferze piłkarskiego święta – wracamy jeszcze do udanego sezonu drużyny GKS Tychy. Obyśmy dziś wieczorem mieli równie wielkie powody do świętowania, jak 4 czerwca, gdy zwycięstwem nad Stalą Mielec tyski GKS zapewnił sobie awans do I ligi!
Poniżej rozmowa z trenerem Kamilem Kieresiem, który podsumowuje sezon 2015/2016.
– Mija rok od chwili, kiedy rozpoczął pan pracę w GKS. Dużo było sprzątania po poprzedniku?
Kamil Kiereś: Zamiast mówić o poprzedniku, wolę się skupić na tym, co zastałem w klubie. Zespół był po spadku, a to dla wszystkich zawsze jest trudny moment – dla zawodników, działaczy, kibiców i rzecz jasna nowego trenera. To trochę tak, jakby się przyszło do kogoś po pogrzebie. Przede wszystkim nie było drużyny, bo aż 14 zawodników zdecydowało się po spadku na odejście. Poza tym niektórym kończyły się kontrakty, a według nowych przepisów po każdym spadku klub może rozwiązać kontrakt z każdym. A zatem – wielka niewiadoma. Bardziej więc skupiłem się na tym, co mam zrobić, nie analizowałem tego, co wydarzyło się wcześniej.
– Zadania nie ułatwiły też okoliczności spadku, który zmącił nastrój radości z nowego, pięknego stadionu i meczu otwarcia. Oczekiwania i presja były bardzo duże.
KK: Nie będę ukrywał, że z pozycji całego sezonu właśnie to wszystko nas trochę przygniatało. Sercem każdego stadionu jest drużyna, a kiedy oddawano obiekt, GKS tej drużyny po prostu nie miał. Budowanie zespołu to proces, który trwa niekiedy latami, a wobec presji marketingowej stadionu, wszystko było odbierane tak, jakby GKS już był gotowym produktem. Kadrowo jednak nie wszystko było poukładane, na dodatek po dwóch tygodniach przygotowań, musieliśmy je przerwać, aby przyszykować się do meczu z FC Koeln i otwarcia stadionu. Z punktu widzenia szkoleniowego, był to dość niefortunny zbieg okoliczności. Czas naglił, bo przecież niebawem startował sezon i decyzje kadrowe trzeba było podejmować bardzo szybko, koncentrować uwagę na piłkarzach, którzy jeszcze pozostali na „rynku”, poruszając się oczywiście w określonym budżecie. Systematycznie też poznawałem zawodników, którzy zostali w GKS, bo nie wszystkich znałem wcześniej. Z nikogo nie zrezygnowałem, wszyscy weszli do szerokiej grupy i dopiero z czasem dokonywałem selekcji. Równocześnie musiał powstać zarys przygotowań. Oczywiście zasadnicze przygotowania odbywają się zimą, a latem jest to jedynie… doładowanie. Oceniając zatem miniony sezon można powiedzieć, że zrobiliśmy awans na wielkim placu budowy.
– Po rundzie jesiennej, kiedy gra zespołu była daleka od oczekiwać, nie miał pan chwil zwątpienia, że ta budowa będzie trwała znacznie dłużej?
KK: Nie, bo wiedziałem, że jeśli dostanę jeszcze trochę czasu, będę mógł wybrnąć z sytuacji, „poukładać” te klocki tak, by osiągnąć spodziewany efekt. Myślę, że to był ważny moment w mojej pracy w GKS, a zaufanie, jakim obdarzyli mnie działacze, oznaczało dla mnie jedno – pełna mobilizacja. Po rundzie jesiennej zrobiłem z moimi współpracownikami ze sztabu szkoleniowego burzę mózgów. Godzinami dyskutowaliśmy o poszczególnych zawodnikach, dokonaliśmy analiz, ocen i z tego wyłoniła się kadra oraz plan działań na przerwę zimową.
– Mówiło się też o kadrowej rewolucji. Pan był innego zdania.
KK: Tak, bo tych rewolucji w ostatnim czasie GKS miał kilka, a tego, co brakowało to właśnie stabilizacji, liderów i atmosfery. Uparłem się, że ta grupa, która w dużej części była ze mną jesienią, powinna zostać. Te trudne sytuacje ją scaliły i czułem, że z tygodnia na tydzień będzie lepiej. Dziś mamy zespół, który ma charakter, potrafi właściwie zareagować w trudnych sytuacjach, wyjść z opresji. Mówiłem swego czasu o naszej „bandzie” w pozytywnym słowa tego znaczeniu. To koledzy, niekiedy przyjaciele, którzy spotykają się w wolnym czasie z rodzinami, lubią przebywać ze sobą. Grupa ma liderów, bardzo dobrze czują się w niej młodzi zawodnicy. I tę zmianę traktuję jako spore osiągnięcie.
– Był to najtrudniejszy sezon w pana trenerskiej karierze?
KK: Trudno powiedzieć… Z pracą w GKS Bełchatów także wiązało się kilka poważnych wyzwań, trudnych decyzji, stresowych sytuacji. Dla mnie praca w Tychach oznaczała jednak coś zupełnie nowego. Nie przyciągnąłem ze sobą, jak niektórzy trenerzy, „ogonka” zawodników, nie znałem większości piłkarzy, działaczy, środowiska, miasta, kibiców. Z punktu widzenia pracy trenerskiej jest to bardzo cenne doświadczenie.
– Wiosną drużyna poprawiła statystyki. Nadal bardzo dobrze spisywała się w defensywie, lepiej było w ataku, ale… co z napastnikami?
KK: Jeżeli analizujemy wiosnę, to rzeczywiście najwięcej punktów zdobyły GKS Tychy i Pruszków. Nasz zespół strzelił najwięcej goli, stracił najmniej bramek, bo tylko 7. Drużynowa statystyka została poprawiona, jednak rzeczywiście formacja ataku wypadła blado. Inna sprawa, że zdobyte bramki rozłożyły się na wielu zawodników, bo ofensywę wsparli pomocnicy, a także obrońcy – gole dołożyli przecież Boczek, Tanżyna Górkiewicz, Mańka. Z pozycji środkowego obrońcy Gancarczyk zaliczył cztery asysty i trzy kluczowe podania przy bramkach. A środek? Trzy bramki Hirskyjego, dwie Bukowca… I jeszcze Mączyński, Radzewicz.
– Snajperem numer 1 rozgrywek ligowych okazał się Łukasz Grzeszczyk. Jego gra to był jeden z atutów GKS.
KK: Oprócz niewątpliwych indywidualnych zasług Łukasza, jego postawa była też konsekwencją decyzji, jaką podjąłem zimą. Jesienią grywał w ataku, a także na pozycji łącznika w linii pomocy. Nie miał stabilizacji, co wynikało również z faktu, że drużyna na poszczególnych pozycja nie była zbilansowana. Mieliśmy luki kadrowe. Zimą jednak postanowiłem umieścić Łukasza na pozycji nr 10, czyli ofensywnego pomocnika. Był nie tyle rozgrywającym, co drugim napastnikiem. Ta nowa rola dla Grzeszczyka okazała się odkryciem – jest groźniejszy, kiedy gra bliżej bramki rywala, potrafi świetnie współpracować z defensywie, grać pressingiem i rzecz jasna znaleźć się w sytuacjach bramkowych. Dobrze też wykonuje stałe fragmenty gry. Słowem – jest piłkarzem wszechstronnym, jednym z liderów zespołu.
– Varadi i Pląskowski, jako nominalni napastnicy. Sprawili panu zawód?
KK: Po części tak. Adam Varadi – w myśl zasady, że pierwszym obrońcą jest napastnik – świetnie funkcjonuje, jako zawodnik, który zakłada pressing i ma duży wpływ na naszą grę obronną, ale liczyliśmy też, że wywiąże się z roli snajpera. Artur Pląskowski był jego zmiennikiem i analizując ich grę, sytuacje, jakie stwarzali, mogli zakończyć sezon z kilkoma trafieniami. Tak się jednak nie stało. Problem ataku zatem pozostał i jest to jedna z kluczowych kwestii, jakie musimy rozwiązać przed nowym sezonem.
– Jakich zawodników będzie pan szukał, na jakie pozycje?
KK: Na to pytanie jeszcze nie odpowiem, bo to się po prostu dzieje. Kilku zawodnikom kończą się kontrakty i każdy z nich ma swoje plany. Nie wiemy np. czy dany piłkarz, którego ja uwzględniam w planach, podpisze z nami kontrakt.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Leszek Sobieraj
Foto: WW