Twoje Tychy: Król Kali jest nagi

0
737

TT rozmawia z Barbarą Konieczną, wiceprzewodniczącą Rady Miasta Tychy.
TT: Jest pani radną z najdłuższym stażem – od momentu powstania samorządu. Ma więc pani spojrzenie długodystansowca na to, co dzieje się w tyskiej radzie.
Barbara Konieczna: To prawda. Jestem w radzie miasta od początku jej istnienia. Czuję się społecznikiem, osobą, która chce pracować z ludźmi i dla ludzi. Tak zostałam wychowana i co najważniejsze, lubię to, co robię. W radzie miasta widziałam wiele sytuacji, zdarzeń, zachowań. Miałam okazję współpracować z wieloma osobami. Różnie bywało, ale ze smutkiem, ba nawet zażenowaniem obserwuję to, co dzieje się ostatnio. Czasami nie wiem, czy to co widzę i słyszę dzieje się naprawdę.
Ma pani na myśli radnych z dwóch klubów: Stowarzyszenia Tychy Naszą Małą Ojczyzną oraz Prawa i Sprawiedliwości? W jakiejś mierze pani niektórych z nich uczyniła radnymi. Z anonimowych osób stali się znanymi postaciami.
Tak pan to widzi? No cóż, pewnie w jakimś stopniu to prawda. Trzeba by jednak przypomnieć pewne fakty. Stowarzyszenie Tychy Naszą Małą Ojczyzną powstało w 2002 roku. Uznaliśmy, wspólnie z kilkoma innymi osobami, że pewne pomysły łatwiej będzie przeprowadzać w grupie. Pani Danuta Pietras, Marek Jędrysik, Wiktor Wykręt, Stefan Moćko, Gieniu Kropka to jedni z tych, którzy należeli do pierwszego składu stowarzyszenia. Ja zostałam wybrana na prezesa stowarzyszenia i bardzo dobrze nam się współpracowało. Przed każdą sesją spotykaliśmy się, dyskutowaliśmy o poszczególnych punktach obrad. Ustalaliśmy nawet taktykę, kto, kiedy, co powie. Staraliśmy się przewidzieć odpowiedzi na nasze pytania, wystąpienia. Chcieliśmy, aby nasze pomysły, inicjatywy były brane pod uwagę, chcieliśmy realizować politykę, zmieniać pozytywnie rzeczywistość wokół siebie. Co najważniejsze, mieliśmy do siebie zaufanie. Mogliśmy się różnić, ale w widzeniu pewnych spraw, rozwiązań, hierarchii potrzeb, potrafiliśmy jednak dojść do konsensusu. Nie stosowaliśmy żadnych sztuczek czy gier zakulisowych. Z wymienionych osób nie ma już ani jednej osoby w składzie stowarzyszenia, a z 15 założycieli został tylko Grzegorz Wencepel.
Stowarzyszenie stało się ważną siłą polityczną i postanowiła pani powalczyć o fotel prezydenta miasta.
Tak, bo uznałam, że mam już doświadczenie w pracy w samorządzie, potrafię współpracować z ludźmi, pracować zespołowo. Nie do końca zgadzałam się z polityką Andrzeja Dziuby. Różniliśmy się w szczegółach, akcentach, zawsze jednak szanowałam zdanie prezydenta, nigdy nie było w tym, co mówiłam jakichś podtekstów, wycieczek personalnych. Tylko argumenty merytoryczne.
Jest Stowarzyszenie. Pani jest jego prezesem. Pewnego dnia pojawia się Jakub Chełstowski.
Przyszedł sam. Oświadczył, że obserwuje naszą pracę i chciałby z nami współpracować. Wypełnił deklarację, został przyjęty. Nie powiem, na początku współpraca układała się bardzo dobrze. Chełstowski jest aktywny, nieźle mówi, ma pomysły. Ja z kolei zawsze stawiałam na młodych. Świeża krew zawsze ożywia. Zaproponowałam mu by został członkiem Zarządu, nawet wiceprezesem. Przez jakiś czas było wszystko w porządku. Spotykaliśmy się na tzw. zarządzie, dyskutowaliśmy, ustalaliśmy różne strategie. Trudno powiedzieć w którym momencie zaczęło się psuć. Zauważyliśmy, że Jakub Chełstowski podczas sesji występuje samodzielnie, we własnym imieniu. Ni stąd ni zowąd coś mówił, atakował, i twierdził przy tym, że wypowiada się w imieniu Stowarzyszenia. Zdarzało się, że tuż przed sesją informował nas o jakimś piśmie, interpelacji, oświadczeniu, które chce zgłosić w naszym imieniu. Z takim działaniem nie chcieliśmy się zgadzać. Pamiętam, jak Stefan Moćko oburzał się na takie postępowanie. Dlatego też Radny Stefan Moćko odszedł z Klubu Radnych Małej Ojczyzny. Chełstowski organizował spotkania w węższym gronie, ustalał taktykę, ale mnie pomijał. Ja nic o tym nie wiedziałam. Dopiero, gdy taktyka została ustalona, wtedy zwoływał drugie spotkanie zarządu stowarzyszenia, w którym także uczestniczyłam. Ot taka polityczna, cyniczna gra. Straciłam zaufanie do Jakuba Chełstowskiego. Odeszłam, dla dobra Stowarzyszenia. Miałam jednak nadzieję, że nawet jeśli nasze drogi się rozchodzą, nie będziemy ze sobą walczyli, że jakaś forma zgody przeważy nad polityką. Pomyliłam się i to bardzo.
Jakub Chełstowski w czasie ostatniej kampanii wyborczej nie oszczędzał pani.
Tak, z jego ust padło wiele przykrych na mój temat, i co ważne nieprawdziwych słów. Teraz też mnie atakuje bezpardonowo, twierdząc, że jestem człowiekiem Andrzeja Dziuby. Najbardziej jednak boli mnie to, że atakuje moją rodzinę. Mówi, że mój syn został pracownikiem spółki Śródmieście, bo tę pracę załatwił mu Andrzej Dziuba, a mnie tym samym kupił. To podłe, chamskie pomówienia. To komuniści w najgorszych latach, jak kogoś chcieli ,,załatwić”, atakowali przez rodzinę. Fakty są takie: mój syn ma odpowiednie wykształcenie, skończył dwa fakultety, ma za sobą kilka lat pracy na odpowiedzialnych stanowiskach. To jakaś paranoja. Czy dzieci tyskich radnych mają pracować poza Tychami? Gdzie będą pracować dzieci Jakuba Chełstowskiego?
A jak radny Chełstowski został pracownikiem Spółdzielni Oskard?
Nie chciałam tego tematu poruszać, ale w tej sytuacji muszę. Otóż to dzięki mnie miał tę pracę. Żal mi się go zrobiło. Mało zarabiał, nie miał szans na awans itd. Poprosiłam mojego prezesa w Spółdzielni, żeby znaleźć mu pracę w Oskardzie. I co? On oczywiście teraz o tym nie mówi, za to śmie atakować mnie i mojego syna. Ręce opadają wobec takiego zakłamania, podłości, cynizmu.
Kto pani zdaniem jest szefem tyskiej opozycji?
Jakub Chełstowski. Jest szefem Stowarzyszenia i nieformalnym szefem PIS-u. Tego samego PIS-u, na którym w poprzedniej kadencji nie zostawiał suchej nitki, krytykował, szydził; a teraz tworzy z nimi jeden front. Ale tak naprawdę, to ktoś inny tu pociąga z sznurki.
Miała pani zostać przewodniczącą tyskiego PIS-u.
Wiele razy rozmawialiśmy z posłem Grzegorzem Tobiszowskim na temat tyskiego PIS-u. Mówił, że tam się nic nie dzieje, same kłótnie, aferki. Ze Stowarzyszeniem nic mnie już nie wiązało, choć wielu moich kolegów tego żałowało. Propozycja posła wydała mi się nowym, ciekawym wyzwaniem. Rozmowy trwały, aż przyszedł czas głosowania nad absolutorium dla prezydenta Andrzeja Dziuby. I wtedy nastąpił raptowny zwrot – pan Grzegorz Tobiszowski, który miał jakiejś personalne uwagi do Andrzeja Dziuby, kazał radnym PIS-u zagłosować przeciwko. Ja się temu sprzeciwiłam, bo nie widziałam żadnych merytorycznych uwag do pracy prezydenta. I tak się skończyła moja przygoda z PIS-em.
To co pani opowiada, to smutne. Radni, którzy nie mówią własnym głosem? Ktoś z boku, za nic nie ponoszący odpowiedzialności rozgrywa polityczną mapę? Tak naprawdę to jedna osoba rozgrywa swoją partię. To radny Chełstowski. Po jego wystąpieniach na sesjach jest cisza.
Tego nie rozumiem. Kiedy zabieram głos, słyszę, że jestem człowiekiem Dziuby. Ale się odzywam, bo nie ma mojej zgody na manipulacje, cynizm, oszczerstwa. Dlaczego inni radni milczą? Proszę ich o to zapytać. Myślę, że nie chcą zniżać się do poziomu Jakuba Chełstowskiego. To co mówię jest może brutalne. Staram się kierować w życiu zaufaniem do drugiego człowieka. Nie można żyć w poczuciu wiecznej podejrzliwości, szukania we wszystkim teorii spiskowych. Pytanie podstawowe, brzmi tak: skoro Jakub Chełstowski uważa, że wszyscy wokół popełniają błędy, korzystają z władzy tylko dla własnych celów i korzyści, manipulują, kłamią, zyskują na tym finansowo i społecznie, to kim jest w takim razie Jakub Chełstowski? Skąd taka wizja świata, polityki człowieka? Czy przypadkiem ojcem duchowym Jakuba Chełstowskiego nie jest Kali, któremu ukraść krowę, to źle, ale jak on ukradnie, to dobrze?
Zgodziłam się na ten wywiad, bo uważam, że pewne granice zostały przekroczone. Nie chcę milczeć i mieć poczucie, że kiedy trzeba było głośno protestować, mówić, że król jest nagi, ja kryłam się w tłumie.
Fot. ARC